Jeśliby oceniać samopoczucie Beaty Szydło przed spodziewaną rekonstrukcją rządu po jej aktywności na Twitterze, można by je określić jednym słowem: nerwowość.
Mniejsza o to, że premier zablokowała na tym serwisie społecznościowym krytycznych wobec niej dziennikarzy, w efekcie czego nie są oni w stanie nie tylko komentować jej wpisów, ale nawet ich czytać. Bardziej zaskakujące było to, że w poniedziałek rano skomentowała mój tekst przedstawiający możliwe scenariusze rekonstrukcji rządu. Choć zaznaczyłem, że gra przeciekami to testowanie reakcji opinii publicznej na różne warianty, a pomysł, by przesiadła się z fotela prezesa Rady Ministrów na fotel marszałka Sejmu, suflowany jest przez jej wrogów, pani premier postanowiła „zdementować" te informacje. Tyle tylko, że wpis pani premier osiągnął efekt odwrotny do zamierzonego. To bowiem absolutny wyjątek, by szef rządu osobiście komentował analizy prasowe. To dementi, zamiast sprawę zamknąć, sprawiło, że wszyscy komentatorzy zaczęli pytać, czy przez przypadek coś nie jest na rzeczy. Jako autor tego tekstu jestem rad, że reklamowała go pani premier. Ale jeśli patrzeć na sprawę od strony politycznej, trzeba stwierdzić, że swym wpisem premier podgrzała atmosferę wokół rekonstrukcji rządu.