Kiedy prawo energetyczne dopuściło do budowy własnych instalacji OZE, a potem pojawiły się państwowe dopłaty do tych instalacji, Polacy ruszyli do akcji. Chcieli nie tylko zaoszczędzić, nieco na energii elektrycznej, ale też zapewnić sobie niezależność energetyczną na przykład w czasie awarii. Wyglądało to całkiem spójnie – właściciel instalacji produkuje na potrzeby własne, nadwyżkę oddaje lub sprzedaje koncernowi energetycznemu, z którym ma umowę na przyłączenie do sieci, a w czasie awarii - ma własną elektrownię. Brzmi wspaniale, ale tak nie jest.
Nawet posiadając własną elektrownię, czy to na dachu, czy w postaci wiatraka, w czasie awarii nie będzie ona mogła pracować dla jej właściciela, nawet, jeśli słońce świeci, a wiatru nie brakuje.
Czytaj więcej:
– Aby mieć swoją instalację, produkować energię, a jednocześnie móc korzystać z prądu od sieci energetycznej, trzeba pogodzić się z tym, że w czasie awarii sieci nasza własna instalacja nie będzie zasilać naszego budynku. Związane jest to z bezpieczeństwem pracy na sieci – wyjaśnia Zbigniew Kinal, prezes OZEOS. – Jedyną zatem drogą do utrzymania własnego zasilania w momencie awarii sieci jest magazyn energii lub znany od dawna i całkowicie nieekologiczny agregat spalinowy.
Co jeśli nie chcemy być przyłączeni do sieci? I używać tylko zielonego prądu? Wówczas musimy sami zapewnić sobie zasilanie, gdy słońce nie świeci, a wiatr nie wieje. Albo, zatem jesteśmy podłączeni do sieci i mamy prąd, gdy ona pracuje, albo jesteśmy stale i całkowicie od niej odcięci, a niezawodność zasilania musimy zapewnić sobie sami. Gdybyśmy jednak uparli się i zapewnili sobie niezależność, budując własną mini elektrownię z magazynem i odcięli się od sieci – jaką mamy możliwość sprzedaży prądu?