Nie ulega wątpliwości, że w prawotwórstwie krajowym mamy ostatnio do czynienia ze zjawiskami, które zgodnie z obietnicami władzy publicznej po przełomie społeczno-politycznym w latach 1989–1990 miały trafić do śmietnika historii na wsze czasy. Prawu represyjnemu nagle przestały wystarczać przepisy karne i karne skarbowe z kodeksów, skutkiem czego plenią się wszędzie. Kpiąc z wziętego ongiś z marszu pozasądowego orzecznictwa w sprawach o wykroczenia oraz w sprawach karnoskarbowych, rozrasta się system kar administracyjnych. Padły twierdze prawa cywilnego materialnego, dla którego do niedawna szczytem represji były kary umowne, zadośćuczynienie za doznaną krzywdę orzekane na zasadzie słuszności wespół z – tkwiącym od dziesięcioleci w art. 412 k.c. – przepadkiem na rzecz Skarbu Państwa świadczenia spełnionego w zamian za czyn zabroniony przez ustawę lub w celu niegodziwym. Aktualnie tę gałąź prawa wyposażono w broń obsługiwaną przez prokuratorską służbę pamięci. Nie zaznaje spokoju nawet historia. Lada dzień zacznie się ją korygować, choćby indywidualnymi aktami administracyjnymi obniżającymi pośmiertnie stopnie wojskowe. Zaciera się konstytucyjnoprawny trójpodział władzy, co objawiło nam się oświadczeniem członka rządu, że sądy, stosując taki to a taki przepis prawnokarny, nie będą za coś tam karać, co oznacza, iż pozostałe uczynki nie ujdą nikomu bezkarnie. Ciekawe, jak na to zareaguje władza sądownicza, gdy przyjdzie jej rozpoznawać konkretne sprawy. Kogo posłuchają: gabinetowych przywódców czy ustawy? Wierzę, że tej drugiej.
Nie tymi jednak problemami pragnę się podzielić z czytelnikami, lecz związanymi z karnomaterialną ochroną naszej urzędowej codzienności przed korupcją. A ściślej przed tą jej odmianą, która dla osoby korumpującej polega na udzieleniu lub obietnicy udzielenia korzyści osobistej, a po stronie przeciwnej na ich przyjęciu. Do głębszych przemyśleń nastroiła mnie lektura przepisów o instytucji sygnalisty, zawartych w projekcie ustawy o jawności życia publicznego (dalej: projekt) w redakcji z 8 stycznia 2018 r., dostępnej na stronach: www.rcl.gov.pl, wydatnie różniącej się w tym od wersji pierwotnej, z którą polemizowałam pod koniec ubiegłego roku (zob. B. Mik, „Okiem sygnalisty", „Rzeczpospolita" z 28 listopada 2017 r.).
Nie sygnalizować na oślep
Tym razem pozwolę projektowi trochę odetchnąć. Skupię się na karnoprocesowej roli sygnalistów, gdy obywatelskie poczucie praworządności skłania ich do zaanonsowania organom ścigania, że obiekt donosu otrzymał akurat taką korzyść lub jej obietnicę. Sygnaliści in spe powinni wszak rozumieć, jakie fakty należy zgłosić organowi, by ten (stosownie do art. 61 ust. 1 projektu) uznał sygnał za wiarygodną informację o podejrzeniu popełnienia przestępstwa określonego np. w art. 228 § 1 k.k. Zgodnie z tym przepisem karze pozbawienia wolności od sześciu miesięcy do lat ośmiu podlega, kto w związku z pełnieniem funkcji publicznej przyjmuje korzyść majątkową lub osobistą albo jej obietnicę.
Staje się oczywiste, że sygnalista, zanim przystąpi do współpracy z wymiarem sprawiedliwości, musi się orientować, kogo może skutecznie zadenuncjować. Ta kwestia nie wydaje się skomplikowana. Pojęcie osoby pełniącej funkcję publiczną definiuje art. 115 § 19 k.k., zaliczając do tego kręgu funkcjonariuszy publicznych, oficjeli z katalogu § 13 tegoż artykułu, a ponadto członka organu samorządowego, osobę zatrudnioną w jednostce organizacyjnej dysponującej środkami publicznymi, chyba że wykonuje wyłącznie czynności usługowe, a także inną osobę, której uprawnienia i obowiązki publiczne są określone lub uznane przez ustawę lub umowę międzynarodową.
Do definicji tej jestem bardzo przywiązana. Sama ją sformułowałam podczas prac nad rządowym projektem ustawy nowelizacyjnej z 13 czerwca 2003 r. (DzU nr 111, poz. 1061; dalej: nowela lipcowa z 2003 r.), zmierzającym do zaostrzenia i racjonalizacji instrumentów walki z korupcją. Cieszę się, że przetrwała tyle zawieruch normotwórczych. Dzięki niej prawo karne nie przejdzie obojętnie obok sprzedajnego członka choćby ciała opiniodawczego, utworzonego w celu zbadania danej kwestii i opłacanego ze środków publicznych, bez względu na rodzaj zatrudnienia w instytucji zlecającej. Osoba ta nie musi być bowiem pracownikiem czy funkcjonariuszem dysponenta środków publicznych. Może pozostawać z nim w więzi cywilnoprawnej, np. na podstawie umowy zlecenia bądź umowy o dzieło.