Na razie w prawie całej Europie zachwyt wzbudza przyszły kanclerz Niemiec Friedrich Merz (CDU): od wyborów do Bundestagu upłynęło ledwie kilkanaście dni, nowy rząd powstanie zapewne koło Wielkanocy, a on już próbuje dokonać przemian o znaczeniu historycznym. Wydaje się, że wzorcowo reaguje na działania Donalda Trumpa, które stawiają pod znakiem zapytania dotychczasowe sojusze i zagrażają bezpieczeństwu Europy.
Donald Trump sprawił, że Niemcy chcą skończyć z jazdą na gapę w dziedzinie obrony i przy okazji z niechęcią do brania kredytów. Wydatków na obronę ma już nie ograniczać hamulec zadłużenia wpisany do niemieckiej ustawy zasadniczej. Mowa o dodatkowych setkach miliardów euro w najbliższych latach. Nieoficjalnie padała suma 400 miliardów euro, ale we wstępnej umowie o przyszłej koalicji CDU/CSU i SPD pod wodzą Merza nie została wymieniona.
Czytaj więcej
Rynki finansowe traktują zapowiedź gigantycznych wydatków Niemiec jako pewnik. Ale Friedrich Merz musi pokonać kilka przeszkód.
Przyszłe partie rządzące chcą, by decyzję w sprawie nowego podejścia do wydatków zbrojeniowych i przy okazji na infrastrukturę podjął jeszcze Bundestag w kończącym właśnie kadencję składzie (to znaczy w przyszłym tygodniu). Bo w nowym parlamencie, wybranym 23 lutego, nie będzie już większości dwóch trzecich potrzebnej do przegłosowania zmian w konstytucji. Wtedy mniejszość blokującą będą miały skrajne partie – Alternatywa dla Niemiec (AfD) i postkomunistyczna Lewica (Die Linke), a one są przeciwne pomysłom szybkich zbrojeń.
AfD występują teraz w roli partii zatroskanych pacyfistów
Choć w przypadku AfD jest to raczej sprzeciw wobec polityki partii mainstreamowych, a nie wobec silnej Bundeswehry czy silnego niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. Bo AfD jest i za silną armią, i za wzmocnieniem niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. To wynika z jej programu.