Sauli Niinistö należał do niedawna do wąskiego grona zachodnich przywódców, których Putin darzył zaufaniem i z którymi regularnie rozmawiał przez telefon. Ale od połączenia w połowie grudnia Rosjanin do Helsinek już nie dzwoni. Usłyszał wtedy od prezydenta Finlandii, że jego kraj rezerwuje sobie prawo do przystąpienia do NATO. A więc z góry przekreśla najważniejsze żądanie, jakie Putin postawił Joe Bidenowi i szerzej Zachodowi: że proces przyjmowania nowych członków zostanie przez pakt ostatecznie wstrzymany.
Wściekłość Rosji
To, co miało pozostać w zaciszu gabinetu, w miniony weekend stało się wiedzą powszechną. W przemówieniu noworocznym Niinistö oświadczył: „Chcę powiedzieć z całą mocą: pole manewru Finlandii, nasza wolność wyboru obejmuje także możliwość przystąpienia do sojuszy wojskowych i wystąpienie o członkostwo w NATO w dowolnym momencie".
Czytaj więcej
Groźba wojny miała powstrzymać poszerzenie NATO. Ale na razie efekt polityki Władimira Putia jest...
Wokół prezydenta zjednoczyła się cała klasa polityczna. Premier Sanna Marin, która stoi na czele pięciopartyjnej koalicji centrolewicowej, natychmiast poparła stanowisko głowy państwa. A lider głównego ugrupowania opozycyjnego (Koalicja Narodowa) Petteri Orpo, który od dawna jest zdeklarowanym atlantystą, wezwał do podjęcia natychmiastowej debaty o złożeniu formalnego wniosku o przystąpienie Finlandii do NATO.
Opublikowany pod koniec grudnia sondaż przeprowadzony na zlecenie ministerstwa obrony pokazuje co prawda, że wciąż 51 proc. Finów nie chce członkostwa w sojuszu atlantyckim (24 proc. jest przeciwnego zdania i tyleż woli się nie wypowiadać). To jednak i tak oznacza znaczący wzrost poparcia dla akcesji do paktu. Ledwie dwa lata temu przeciw członkostwu opowiadało się 64 proc. mieszkańców kraju, a tuż przed aneksją Krymu – 70 proc.