W jakim celu?
Chodziło o organizację strajku w miejskich zakładach autobusowych: byli chętni, ale nie mieli wyraźnego powodu. Byłem bardzo zmęczony, spałem po dwie–trzy godziny na dobę, więc mówię Wałęsie, że każdy powód do strajku jest dobry – nawet jak podadzą zimną kawę. Najważniejszy jest strajk w stoczni. Na co Wałęsa odpowiada, że takiej możliwości nie ma. Od miesiąca tłumaczyłem ludziom, dlaczego strajk jest możliwy, powtarzałem te same argumenty, nie miałem już siły wyjaśniać tego przez kolejne godziny. Mówię więc: „Słuchaj, Lechu, będzie strajk, nie będzie, wszystko jedno, nie kłopocz się, to nie na twoją główkę... Ale jak się zacznie, to przede wszystkim nie wolno ludziom wyjść na ulice, nie wolno dopuścić do starcia fizycznego. Trzeba zamknąć bramy zakładu, milicja nie będzie wiedziała, co zrobić, ale nie będzie szturmować bram".
Potraktował go pan dość obcesowo...
Po chamsku, ale nie obraził się. Po jego wyjściu Nina Milewska powiedziała: „Myślisz, że oni to zrozumieli? Powinieneś to napisać". Padałem ze zmęczenia, ale przez noc – pijąc kawę za kawą – napisałem w końcu broszurkę. Nie byłem już w stanie wymyśleć tytułu. Nie wiem dlaczego, przypomniała mi się praca Karola Marksa pt. „Walki klasowe we Francji". Napisałem więc: „Walka strajkowa w Polsce". Jednak za bardzo przypominało Marksa. Poprawiłem na: „Walka strajkowa w Polsce. Lipcowe strajki 1980". Potem przeczytałem w „Trybunie Ludu" wypowiedź sekretarza Komitetu Wojewódzkiego w Gdańsku, że strajkujący są dobrze przygotowani, a doktrynę strajkową opracował im Moczulski.
W dokumentach dyplomatycznych z tego okresu widać wyraźnie, że wszyscy zagraniczni dyplomaci obawiali się wkroczenia wojsk radzieckich do Polski.
Związek Radziecki nie mógł wejść do Polski, ponieważ planował wkroczenie do Iranu. Zresztą Amerykanie byli dobrze zorientowani w sytuacji i zamiarach sowieckich. Wystarczy zajrzeć do wspomnień Zbigniewa Brzezińskiego, doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta Jimmy'ego Cartera, który pisał , że już powiadomili sojuszników, że sowiecka agresja lada dzień rusza. I rzeczywiście, koncentracja wojsk sugerowała, że nastąpi dwustronne uderzenie na Iran – z Iraku i z ZSRR.
Sugeruje pan, że strajki w Polsce wpłynęły na irańskie plany Moskwy?
W lipcu władze nie przypuszczały, że sytuacja tak się rozwinie. W pierwszym tygodniu sierpnia zaczynała ona dopiero nabierać właściwego charakteru: strajku okupacyjnego, zamykania fabryk, nawiązywania kontaktu z innymi zakładami. Sowieci nie widzieli więc większego niebezpieczeństwa – przyzwyczajeni byli, że za dwa–trzy tygodnie wszystko uspokoi się bez ich zaangażowania. Nie mogą przecież interweniować w Polsce, przygotowując jednocześnie interwencję w Iranie. Udało im się zawrzeć swoiste zawieszenie broni w Europie, nie chcieli go stracić, brutalnie wkraczając w kryzys polski. A ten przeciągał się tak długo, że moment na działanie na kierunku południowym minął.
Czy miał pan okazję rozmawiać o tym z Brzezińskim?
Prowadziłem z nim wieloletnią dyskusję z długimi przerwami, poczynając od mojej wizyty w Waszyngtonie, która potem przerodziła się w dialog internetowy. Kiedy przypomniałem mu, co napisał w swojej kolejnej książce, odpowiedział, że na pewno nie pozwoliliby Rosjanom na zajęcie irańskich złóż naftowych. Moich wątpliwości co do szybkości działania wojsk amerykańskich Brzeziński nie podzielał. Gdyby zaś ZSRR położył rękę na irańskiej ropie i doprowadził do podniesienia cen surowca, mógłby uniknąć katastrofy potencjałowej. Wprawdzie nikomu w historii z takiej katastrofy nie udało się wyjść, ale przecież w każdej regule mogą być wyjątki. Nie zdążyłem przekazać Brzezińskiemu ostatniego argumentu: gdyby ZSRR wszedł do Iranu i uwolnił zakładników amerykańskich – to jak przekonać opinię publiczną w USA, że żołnierze amerykańscy mają walczyć tam z Sowietami?
Jednak Amerykanie rzeczywiście obawiali się, że po agresji na Afganistan może dojść do interwencji w Polsce. Przestrzegał przed tym m.in. Senat w rezolucji z 13 grudnia 1980 r.
Amerykanie bali się, że Rosjanie są wszechpotężni. Dał mi to jasno do zrozumienia wiosną 1987 r. ówczesny wiceprezydent George H.W. Bush. Błąd tego typu myślenia wynikł z tzw. wzoru Raya Cline'a, według którego liczą się tylko ci, którzy posiadają broń nuklearną – właściwie USA i Rosja. Proszę zauważyć, że najwięcej głowic i ładunków nuklearnych ZSRR posiadał w latach 1989–1990. Czy to uratowało go przed katastrofą? A w jakiej innej dziedzinie był potęgą? Przecież nie w gospodarce, kulturze, nauce czy etyce.
Wybicie się na niepodległość jest niewątpliwie sukcesem KPN. Jak pan ocenia z dzisiejszej perspektywy dorobek III Rzeczypospolitej? Przywołując wspomnianego Lecha Wałęsę: czy o taką Polskę pan walczył?
Wałęsa był pierwszą postacią rewolucji, która strzaskała PRL; uczynił więcej, niż potrafił. Głosiliśmy konieczność odzyskania niepodległości, bo w warunkach zależności nic własnego trwale nie osiągniemy. Za każdym razem zastrzegałem, pamiętając nieudolne rządy lat 20., że samo odzyskanie niepodległości to nie wszystko, bo nie gwarantuje dobrego rządzenia. Niestety, było to złe proroctwo. Wobec wszystkich rządów po 1989 r. pozostawałem w mniejszej czy większej opozycji. Poprawiło się nieco Polakom po wejściu do Unii, lecz na krótko. Trudno się dziwić, gdy ogromna większość obecnej klasy politycznej bardzo niewiele wie o rządzeniu i polityce.
—rozmawiali Marcin Furdyna i Marek Rodzik
Leszek Moczulski (1930) – współzałożyciel i wieloletni przywódca Konfederacji Polski Niepodległej. Z wykształcenia historyk i geopolityk. Autor wielu książek, m.in. „Narodziny Międzymorza", „Geopolityka. Potęga w czasie i przestrzeni", „Lustracja. Rzecz o teraźniejszości i przeszłości"