Leszek Moczulski: Potraktowałem Lecha Wałęsę po chamsku, ale się nie obraził

W lipca 1980 roku byłem w Gdańsku, na zebraniu Ruchu Młodej Polski pojawiło się ok. 50 osób. Przekonywałem, że lada dzień będzie wybuch społeczny. Widziałem w ich spojrzeniach, co sobie myślą: że zupełnie straciłem kontakt z rzeczywistością – wspomina Leszek Moczulski, współzałożyciel Konfederacji Polski Niepodległej.

Aktualizacja: 06.12.2019 22:51 Publikacja: 06.12.2019 10:00

Leszek Moczulski: Potraktowałem Lecha Wałęsę po chamsku, ale się nie obraził

Foto: Forum, Grzegorz Kozakiewicz

Plus Minus: Kiedy 1 września 1979 r. ogłoszono powstanie Konfederacji Polski Niepodległej (KPN), nikt za bardzo tej niepodległości sobie nie wyobrażał.

Zofia Romaszewska przyznała niedawno, że jeszcze w 1988 r. na myśl jej nie przyszło, że PRL może upaść. Henryk Krzeczkowski w pracy „O miejsce dla roztropności" z 1988 r. (wydawnictwo Ruchu Młodej Polski) pisał, że „pokojowe odzyskanie suwerenności jest dla nas możliwe tylko w takiej sytuacji, w której konieczność zastąpienia anarchicznego ładu pojałtańskiego bardziej funkcjonalnym układem, zmusi ZSRR i USA do przystania na zjednoczenie Niemiec, taka zaś zmiana brzemienna jest w niebezpieczeństwo, którego żaden myślący Polak nie ośmieli się lekceważyć". A więc podwójna blokada. I majaczenia o jakiejś niesprecyzowanej „substancji narodowej". Jeszcze na przedwiośniu 1990 r. premier Mazowiecki nie tylko miał w rządzie przedstawicieli PZPR z Czesławem Kiszczakiem na czele, lecz publicznie zadeklarował, że obecność wojska sowieckiego w Polsce wynika z naszego interesu narodowego. My głosiliśmy co innego. W ogłoszonym 1 września 1979 r. Akcie KPN stwierdzaliśmy wyraźnie: wyzwolenie Polski spod hegemonii sowieckiej jest możliwe przez obalenie władzy PZPR własnym wysiłkiem, tu i teraz, metodami przedstawionymi w „Rewolucji bez rewolucji" z czerwca 1979 r.

Dlaczego 1 września? Chodziło tylko o to, aby walkę o niepodległość ogłosić w rocznicę wybuchu II wojny światowej?

Związek z rocznicą był, choć tylko częściowy. Właśnie 1 września 1979 r. miał się odbyć w Londynie Światowy Zjazd Jedności z Walczącym Krajem. Płk Kazimierz Pluta-Czachowski podsunął pomysł – który szybko kupiłem – aby w dniu tego zjazdu ogłosić powstanie KPN. Chcieliśmy jednak zachować w tajemnicy, a przynajmniej poufności, nasze stosunki z emigracją (także z Londynem), więc nie mogliśmy ujawniać związku ze zjazdem, zwłaszcza bez zgody organizatorów.

Kiedy głęboko zakonspirowane środowisko niepodległościowe w kraju nawiązało stosunki z emigracją?

Przypuszczam, że kontakt z Ligą Niepodległości Polski (LNP) w Londynie został odbudowany w połowie lat 50. Ja już dużo później komunikowałem się z Jerzym Zaleskim – „Rysiem" z LNP, który był ministrem spraw krajowych kolejnych rządów na uchodźstwie. Komórka nurtu niepodległościowego przygotowująca powstanie jawnej partii niepodległościowej, którą organizowałem gdzieś od 1970 r., nie przekazywała jednak Londynowi wyników naszych studiów i ocen na temat rozwoju sytuacji krajowej i międzynarodowej. O szczegółach współpracy z emigracją wiem bardzo mało – poza tym, że była dość intensywna.

Na czym polegały studia sytuacji krajowej, o których pan wspomniał?

Były dwie główne kwestie: ekonomika i demografia. Pierwszą prowadził m.in. Stefan Kurowski, późniejszy członek założyciel KPN, który przygotowywał prognozy ekonometryczne (dyscyplina nieznana wówczas w PRL). Specjalistami od demografii byli ludzie, którzy całe lata spędzili, szukając najlepszych metod oceny możliwości mobilizacyjnych. Dołączyłem do tej grupy z racji moich studiów geopolitycznych. Odeszliśmy od właściwej demografii, korzystając tylko z jej ustaleń, aby znaleźć moment, kiedy zasób energii społecznej będzie największy. Ponieważ nie można jej magazynować, niezagospodarowana działa burząco. Decydującą rolę odgrywały wyżowe roczniki powojennej rekompensaty biologicznej, których było 13. Gdy uzyskają pełnoletniość, a żaden jeszcze nie przejdzie do następnej kohorty wiekowej, energia społeczna osiągnie apogeum, co spowoduje wybuch. Gdy to zrozumieliśmy, nietrudno było ustalić, że nastąpi on około 1980 r. Dziś każdy to może sobie wyliczyć.

Powinno to iść w parze ze sprzyjającą sytuacją międzynarodową. W jaki sposób ją odczytywaliście?

Wiedzieliśmy, że Związek Sowiecki, zablokowany przez NATO na Zachodzie, z racji swego ekspansywnego charakteru musi zacząć się angażować poza Europą na poziomie grożącym lokalną wojną. Na początku lat 70. prezydent USA Richard Nixon doprowadził do odprężenia w stosunkach z Chinami, co z perspektywy Moskwy oznaczało zablokowanie kolejnego, wschodniego kierunku ekspansji. Pozostawał wówczas już tylko trzeci – południowy. Afera Watergate, w wyniku której upadł Nixon, pobudziła ZSRR do wykorzystania sytuacji: Kreml uruchomił wszystkie środki, jakimi mógł dysponować na Bliskim Wschodzie. Dozbroił armię egipską, ale wojna Jom Kippur w 1973 r. skończyła się spektakularnym zwycięstwem Izraela. Rosjanie nie byli w stanie przełamać południowej flanki NATO, aby pomóc swojemu sojusznikowi, którego chwilę przedtem pchnęli do konfliktu. Udało im się jednak doprowadzić do krótkotrwałego kryzysu naftowego dzięki zmobilizowaniu państw arabskich do wstrzymania eksportu ropy do Stanów Zjednoczonych, co z kolei było przyczyną ostrej recesji ekonomicznej za oceanem.

Skąd wiedzieliście, że ZSRR skieruje ekspansję na południe?

Wystarczała uważna lektura „Trybuny Ludu". Tuż po Jom Kippur upadł reżim emira Afganistanu, niedługo później promoskiewski rząd koalicyjny zastąpili komuniści. Kolejność dobrze znana, niemal dokładnie przypomina sytuację rumuńską z lat 1945–1946. Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (KBWE) w 1975 r. w Helsinkach pokazała chęć ZSRR do uspokojenia sytuacji na kierunku wschodnim – nie dochodziło tam już do incydentów granicznych z Chinami. W akcie końcowym KBWE pojawiła się m.in. klauzula dotycząca poszanowania praw człowieka – szybko zrozumieliśmy, że tym samym dostajemy w kraju do ręki polityczny oręż. Dało nam to punkt odniesienia do utworzenia Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela w marcu 1977 r.

Nowy pomysł?

I tak, i nie. Jeszcze w latach 60. opracowaliśmy pomysł o kryptonimie „Schody", co później zmieniliśmy na doktrynę topniejącej góry lodowej. Chodziło o doprowadzenie do powstania jawnej partii niepodległościowej. Chcieliśmy wykorzystać sytuację, w której – przy dyskryminacyjnej ustawie o stowarzyszeniach – partie polityczne oraz tzw. masowe działania, jak Ruch Obrońców Pokoju, nie podlegały obowiązkowi rejestracji. Przygotowaliśmy łańcuch kolejnych inicjatyw, każda następna coraz bardziej odważna – ostatnią miała być partia, otwarcie występująca przeciwko hegemonii sowieckiej. W nurcie niepodległościowym działała garstka niezłomnych ludzi, którzy rozpoczęli działalność pomiędzy pierwszą a drugą wojną światową i było oczywiste, że przed 1980 r. zaczną schodzić ze sceny. Dlatego dziesięć lat przed tą datą powstała nasza komórka przygotowawcza, a z początkiem 1975 r. – „Konwent", organ wykonawczy. Nazwa ruchu powstała dopiero pod wpływem konferencji w Helsinkach. Nasze środowisko pamiętało kłopoty z inspirowaną przez komunistów Ligą Praw Człowieka w latach 30. Teraz sytuacja był całkowicie odwrotna.

Jak wyglądał początek?

Śmiesznie. Pamiętam, że w połowie września 1975 r., na pierwszej naradzie przygotowującej nasze wyjście z konspiracji, wyszliśmy z Szeremietiewem na papierosa. Romek powiedział: „Słuchaj, mam wrażenie, jakbym śnił". Miał rację – to było jak sen. Teraz trzeba było uruchomić przygotowaną w szczegółach operację oraz dotrzeć i porozumieć się z innymi grupami konspiracyjnymi. To już nie był sen. Absolutnie zamknięta konspiracja nurtu niepodległościowego musiała skrzyżować się luźną organizacją grup podziemnych.

Czy mogliście liczyć na pomoc emigracji? Jerzy Giedroyć nie wypowiadał się o panu przychylnie w swojej korespondencji. Również Edward Raczyński, prezydent na uchodźstwie, negatywnie oceniał realność pana programu zawartego w pracy „Rewolucja bez rewolucji".

W 1987 r. odwiedziłem Jerzego Giedroycia. Przyjął mnie bardzo zimno. Towarzyszyła mi żona, która jest osobą bardzo konkretną. Zapytała Giedroycia wprost, dlaczego „Kultura" paryska podawała, że były jakieś wpłaty na rzecz KPN, skoro partia nie dostała stąd żadnego wsparcia? Giedroyć odpowiedział, że pieniądze zostały przekazane za pośrednictwem człowieka, do którego ma pełne zaufanie. Trudno było dalej dyskutować.

A Londyn?

Inna historia. Zachorowałem, zapewne nieprzypadkowo, jeszcze w więzieniu. Gdy Radio Wolna Europa podało, że wyszedłem ze szpitala, ale muszę wyjechać za granicę, gen. Rudnicki – zresztą piłsudczyk, ogłosił zbiórkę na moje leczenie, „bo ludzie walczący o niepodległość – tak jak żołnierz raniony w boju – zasługują na ratunek". Podczas naszego pobytu w Londynie ta zbiórka wciąż trwała, na początku otrzymałem jedynie część kwoty. Dziękując, wyjaśniłem, że wykorzystam je na potrzeby KPN. Wtedy jeden z ministrów wyjaśnił mi, że zbiórka jest tylko na leczenie, a nadwyżka będzie wykorzystana dla innych chorych opozycjonistów. Nie dyskutowałem. Inne krajowe grupy polityczne miały tutaj silniejsze poparcie.

Co się stało z resztą pieniędzy ze zbiórki?

Nie wiem. W każdym razie w „Dzienniku Polskim" pojawiła się tylko wzmianka o wspaniałomyślnym geście naszego gościa, który zrezygnował z nadwyżek uzyskanych ze zbiórki.

Jak w takim razie wyglądało finansowanie działalności niepodległościowej w kraju?

Byliśmy w zasadzie zdani na własne siły. Dostawaliśmy trochę pieniędzy z Kanady od środowiska piłsudczykowskiego, od ludzi, którzy zaczynali tam jako pracownicy fizyczni. Sam zamieniłem szwedzki samochód na małego fiata i sprzedałem dużą kabinową łódź, na której i tak nie miałem czasu pływać. Wydatki zresztą były ograniczone: benzyna do samochodu, jedzenie... Moja żona pracowała na trzech etatach. Natomiast pieniądze, które przywiozłem z Zachodu w 1987 r. (również ze zbiórek w USA) starczyły nam na kilka lat działalności KPN, finansowaliśmy z nich jeszcze kampanię wyborczą 1991 r.

Wróćmy do czasów wcześniejszych. Blisko rok po powstaniu KPN akcja strajkowa paraliżuje kraj według schematu opisanego przez pana w „Rewolucji bez rewolucji". Ale strajkujący krytycznie patrzą na KPN.

Rzeczywiście, niektóre komitety strajkowe niszczyły nasze wydawnictwa. Niektórzy mówili: będziemy strajkować, aż dostaniemy pieniądze. A inni: jeśli nie dadzą pieniędzy, to wyjdziemy na ulice. Ważny był strajk, nieważne przyczyny. Miliony musiały ruszyć.

Był pan tego pewien?

Oczywiście. Gdy zaczyna się rewolucja, nieznany nikomu człowiek niczego się nie spodziewa, grzecznie rano idzie do pracy, a wieczorem – już jako przywódca tłumu – wzywa z barykady cały naród do walki. Wszystko o tym świadczyło, nawet radosny komunikat Państwowej Komisji Wyborczej, że Front Jedności Narodu wygrał wiosenne wybory. Było akurat odwrotnie – 8 milionów ludzi głosowało inaczej, niż żądała PZPR. Oddawali głosy nieważne, puste koperty, przekreślali całe listy albo same nazwiska, dopisywali słowa, także wulgarne. W marcowym numerze „Gazety Polskiej", wówczas organu KPN, podaliśmy te wyniki.

Nikt nie traktował ich poważnie.

I co z tego? 1 lipca 1980 roku byłem w Gdańsku, na zebraniu Ruchu Młodej Polski pojawiło się ok. 50 osób. Przekonywałem, że lada dzień będzie wybuch społeczny. Widziałem w ich spojrzeniach, co sobie myślą: że zupełnie straciłem kontakt z rzeczywistością. Niedługo potem przyjeżdża młody medyk z Tczewa. „Coś się dzieje w Polsce" – mówi zdziwionym głosem. „Nagle zastrajkowały u nas trzy główne zakłady". Ktoś tłumaczy: „Przestaną, jak im zapłacą". Niewiele tygodni później RMP stał się – obok Wolnych Związków Zawodowych (które zainicjowaliśmy dwa lata wcześniej) – głównym ugrupowaniem opozycyjnym, które bezpośrednio wspierało strajk w stoczni.

Czyli zaczęło się.

Cały lipiec i sierpień jeździłem z jednego końca Polski na drugi. Byliśmy właściwie pewni, że Gdańsk ruszy – najważniejsze było, aby ruszył Śląsk. Bardzo ważny strajk w Hucie „Katowice", przygotowany zresztą przez członka KPN Stefana Kurowskiego. W Gdańsku byłem z powrotem 1 sierpnia wieczorem i z miejsca poinformowano mnie, że Wałęsa chce się ze mną widzieć w mieszkaniu Niny Milewskiej.

W jakim celu?

Chodziło o organizację strajku w miejskich zakładach autobusowych: byli chętni, ale nie mieli wyraźnego powodu. Byłem bardzo zmęczony, spałem po dwie–trzy godziny na dobę, więc mówię Wałęsie, że każdy powód do strajku jest dobry – nawet jak podadzą zimną kawę. Najważniejszy jest strajk w stoczni. Na co Wałęsa odpowiada, że takiej możliwości nie ma. Od miesiąca tłumaczyłem ludziom, dlaczego strajk jest możliwy, powtarzałem te same argumenty, nie miałem już siły wyjaśniać tego przez kolejne godziny. Mówię więc: „Słuchaj, Lechu, będzie strajk, nie będzie, wszystko jedno, nie kłopocz się, to nie na twoją główkę... Ale jak się zacznie, to przede wszystkim nie wolno ludziom wyjść na ulice, nie wolno dopuścić do starcia fizycznego. Trzeba zamknąć bramy zakładu, milicja nie będzie wiedziała, co zrobić, ale nie będzie szturmować bram".

Potraktował go pan dość obcesowo...

Po chamsku, ale nie obraził się. Po jego wyjściu Nina Milewska powiedziała: „Myślisz, że oni to zrozumieli? Powinieneś to napisać". Padałem ze zmęczenia, ale przez noc – pijąc kawę za kawą – napisałem w końcu broszurkę. Nie byłem już w stanie wymyśleć tytułu. Nie wiem dlaczego, przypomniała mi się praca Karola Marksa pt. „Walki klasowe we Francji". Napisałem więc: „Walka strajkowa w Polsce". Jednak za bardzo przypominało Marksa. Poprawiłem na: „Walka strajkowa w Polsce. Lipcowe strajki 1980". Potem przeczytałem w „Trybunie Ludu" wypowiedź sekretarza Komitetu Wojewódzkiego w Gdańsku, że strajkujący są dobrze przygotowani, a doktrynę strajkową opracował im Moczulski.

W dokumentach dyplomatycznych z tego okresu widać wyraźnie, że wszyscy zagraniczni dyplomaci obawiali się wkroczenia wojsk radzieckich do Polski.

Związek Radziecki nie mógł wejść do Polski, ponieważ planował wkroczenie do Iranu. Zresztą Amerykanie byli dobrze zorientowani w sytuacji i zamiarach sowieckich. Wystarczy zajrzeć do wspomnień Zbigniewa Brzezińskiego, doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta Jimmy'ego Cartera, który pisał , że już powiadomili sojuszników, że sowiecka agresja lada dzień rusza. I rzeczywiście, koncentracja wojsk sugerowała, że nastąpi dwustronne uderzenie na Iran – z Iraku i z ZSRR.

Sugeruje pan, że strajki w Polsce wpłynęły na irańskie plany Moskwy?

W lipcu władze nie przypuszczały, że sytuacja tak się rozwinie. W pierwszym tygodniu sierpnia zaczynała ona dopiero nabierać właściwego charakteru: strajku okupacyjnego, zamykania fabryk, nawiązywania kontaktu z innymi zakładami. Sowieci nie widzieli więc większego niebezpieczeństwa – przyzwyczajeni byli, że za dwa–trzy tygodnie wszystko uspokoi się bez ich zaangażowania. Nie mogą przecież interweniować w Polsce, przygotowując jednocześnie interwencję w Iranie. Udało im się zawrzeć swoiste zawieszenie broni w Europie, nie chcieli go stracić, brutalnie wkraczając w kryzys polski. A ten przeciągał się tak długo, że moment na działanie na kierunku południowym minął.

Czy miał pan okazję rozmawiać o tym z Brzezińskim?

Prowadziłem z nim wieloletnią dyskusję z długimi przerwami, poczynając od mojej wizyty w Waszyngtonie, która potem przerodziła się w dialog internetowy. Kiedy przypomniałem mu, co napisał w swojej kolejnej książce, odpowiedział, że na pewno nie pozwoliliby Rosjanom na zajęcie irańskich złóż naftowych. Moich wątpliwości co do szybkości działania wojsk amerykańskich Brzeziński nie podzielał. Gdyby zaś ZSRR położył rękę na irańskiej ropie i doprowadził do podniesienia cen surowca, mógłby uniknąć katastrofy potencjałowej. Wprawdzie nikomu w historii z takiej katastrofy nie udało się wyjść, ale przecież w każdej regule mogą być wyjątki. Nie zdążyłem przekazać Brzezińskiemu ostatniego argumentu: gdyby ZSRR wszedł do Iranu i uwolnił zakładników amerykańskich – to jak przekonać opinię publiczną w USA, że żołnierze amerykańscy mają walczyć tam z Sowietami?

Jednak Amerykanie rzeczywiście obawiali się, że po agresji na Afganistan może dojść do interwencji w Polsce. Przestrzegał przed tym m.in. Senat w rezolucji z 13 grudnia 1980 r.

Amerykanie bali się, że Rosjanie są wszechpotężni. Dał mi to jasno do zrozumienia wiosną 1987 r. ówczesny wiceprezydent George H.W. Bush. Błąd tego typu myślenia wynikł z tzw. wzoru Raya Cline'a, według którego liczą się tylko ci, którzy posiadają broń nuklearną – właściwie USA i Rosja. Proszę zauważyć, że najwięcej głowic i ładunków nuklearnych ZSRR posiadał w latach 1989–1990. Czy to uratowało go przed katastrofą? A w jakiej innej dziedzinie był potęgą? Przecież nie w gospodarce, kulturze, nauce czy etyce.

Wybicie się na niepodległość jest niewątpliwie sukcesem KPN. Jak pan ocenia z dzisiejszej perspektywy dorobek III Rzeczypospolitej? Przywołując wspomnianego Lecha Wałęsę: czy o taką Polskę pan walczył?

Wałęsa był pierwszą postacią rewolucji, która strzaskała PRL; uczynił więcej, niż potrafił. Głosiliśmy konieczność odzyskania niepodległości, bo w warunkach zależności nic własnego trwale nie osiągniemy. Za każdym razem zastrzegałem, pamiętając nieudolne rządy lat 20., że samo odzyskanie niepodległości to nie wszystko, bo nie gwarantuje dobrego rządzenia. Niestety, było to złe proroctwo. Wobec wszystkich rządów po 1989 r. pozostawałem w mniejszej czy większej opozycji. Poprawiło się nieco Polakom po wejściu do Unii, lecz na krótko. Trudno się dziwić, gdy ogromna większość obecnej klasy politycznej bardzo niewiele wie o rządzeniu i polityce. 

—rozmawiali Marcin Furdyna i Marek Rodzik

Leszek Moczulski (1930) – współzałożyciel i wieloletni przywódca Konfederacji Polski Niepodległej. Z wykształcenia historyk i geopolityk. Autor wielu książek, m.in. „Narodziny Międzymorza", „Geopolityka. Potęga w czasie i przestrzeni", „Lustracja. Rzecz o teraźniejszości i przeszłości"

Plus Minus: Kiedy 1 września 1979 r. ogłoszono powstanie Konfederacji Polski Niepodległej (KPN), nikt za bardzo tej niepodległości sobie nie wyobrażał.

Zofia Romaszewska przyznała niedawno, że jeszcze w 1988 r. na myśl jej nie przyszło, że PRL może upaść. Henryk Krzeczkowski w pracy „O miejsce dla roztropności" z 1988 r. (wydawnictwo Ruchu Młodej Polski) pisał, że „pokojowe odzyskanie suwerenności jest dla nas możliwe tylko w takiej sytuacji, w której konieczność zastąpienia anarchicznego ładu pojałtańskiego bardziej funkcjonalnym układem, zmusi ZSRR i USA do przystania na zjednoczenie Niemiec, taka zaś zmiana brzemienna jest w niebezpieczeństwo, którego żaden myślący Polak nie ośmieli się lekceważyć". A więc podwójna blokada. I majaczenia o jakiejś niesprecyzowanej „substancji narodowej". Jeszcze na przedwiośniu 1990 r. premier Mazowiecki nie tylko miał w rządzie przedstawicieli PZPR z Czesławem Kiszczakiem na czele, lecz publicznie zadeklarował, że obecność wojska sowieckiego w Polsce wynika z naszego interesu narodowego. My głosiliśmy co innego. W ogłoszonym 1 września 1979 r. Akcie KPN stwierdzaliśmy wyraźnie: wyzwolenie Polski spod hegemonii sowieckiej jest możliwe przez obalenie władzy PZPR własnym wysiłkiem, tu i teraz, metodami przedstawionymi w „Rewolucji bez rewolucji" z czerwca 1979 r.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Przed wyjazdem na upragniony wypoczynek
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu