Książka znanego krytyka filmowego Tadeusza Lubelskiego wciąga, zastanawia, zachwyca i (czasem) irytuje. Powstała z wielkiej miłości do filmów, z przekory i z kojarzonego bardziej z fantastyką pytania „co by było gdyby". „Historia niebyła kina PRL" to bowiem próba zrekonstruowania 13 wielce ciekawie zapowiadających się polskich filmów, które nigdy nie powstały, lecz które nosiły w sobie zapowiedź albo dzieła dużego kalibru, albo – w najgorszym razie – ambitnej porażki, o którą warto byłoby się długo i namiętnie kłócić.
Rzecz niby oczywista, a jakże często zapominana – wchodząc do kina, by obejrzeć dowolny film, jednocześnie wkraczamy na cmentarzysko. I nie da się nawet oszacować, ile niezrealizowanych projektów przypada na jeden, najgorszy nawet, ale wyprodukowany obraz. Może 100, a może 1000 – nie dowiemy się, bo przecież trzeba by przebadać nie tylko archiwa studiów filmowych, ale skatalogować także niezliczone treatmenty, luźne szkice, notatki ze spotkań producentów, reżyserów, a często i właścicieli; serwetki z kawiarni, które gdzieś, kiedyś porwał wiatr, a na których zapisane były krótkie, acz wiele obiecujące zdania: „Pretty Woman skrzyżowana z Casablanką" lub (przenieśmy się w bliższe okolice) „taka komedia w stylu Machulskiego, ale o lekarzach" (usłyszałem kiedyś taki pomysł).
Dawno temu i nieprawda
Oglądając w ciemnej sali kinowej celuloidowe duchy na ekranie, siedzimy więc pośród niezliczonych innych duchów – i właśnie o tych ostatnich jest książka Tadeusza Lubelskiego.
Oto „Osioł grający na lirze" Wojciecha Jerzego Hasa – najbardziej legendarny, jak pisze autor, z niezrealizowanych polskich projektów filmowych, podróż przez dzieje myśli ludzkiej w „25 chwilach", a może po prostu w „25 obrazach", sięgająca po Gilgamesza i „Pieśń nad pieśniami", wprowadzająca na scenę filozofów i pisarzy, wodzów, proroków, dyktatorów. Zdjęcia miały się rozpocząć 15 grudnia 1981 roku, a ekipa wylecieć do Paryża. Żony członków ekipy nie zdążyły z wizytami u fryzjerów, więc mężowie przebukowali bilety na 13 grudnia, kiedy to już nikt z Okęcia odlecieć nie mógł. I tak film, który miał stać się światową sensacją, przebić „Sanatorium pod Klepsydrą" i „Pamiętnik znaleziony w Saragossie", odszedł w zaświaty.
I dla odmiany coś z zupełnie innej beczki – szalona komedia Stanisława Barei, nad którą pracował wraz z Jackiem Fedorowiczem (raz zwana „XYZ", innym razem „Nasz człowiek w Warszawie"), w której mamy zachodnich szpiegów, tajemniczą broń, burleskę w stylu późniejszej komedii „Top Secret", pastisz filmów o Bondzie i satyrę na PRL-owską rzeczywistość. Scenariusz złożony został w zespole „Rytm" 31 stycznia roku 1967. I tu także historia postanowiła wcielić się w rolę cichego mordercy, choć nie trzeba było do tego aż stanu wojennego. Po prostu akurat wtedy w ramach niekończących się reform zlikwidowano centralną Komisję Ocen Scenariuszy, przywracając niewielkie gremia oceniające w samych filmowych zespołach producenckich i dokładając do nich politruków. Twórcy filmu ratowali się jeszcze przeróbkami i zmianami koncepcji, kiedy bęc! – znowu historia i polityka – „po wojnie sześciodniowej w czerwcu 1967 roku realizacja filmu kpiącego sobie z bomby atomowej przestała być oczywiście możliwa".
Dotykamy rzeczy w książce Lubelskiego niesłychanie ciekawej i mimo rozlicznych prób wciąż opisanej niesatysfakcjonująco – relacji między władzą a filmowcami w PRL. Na losie niemal każdego ze streszczanych przez niego projektów olbrzymie piętno odcisnęła polityka – nic dziwnego, skoro w kraju socjalistycznym wszystko było polityką, a i władza interesowała się wszystkim. Kino zaś – „najważniejsza ze sztuk" – było oczywiście pod specjalnym nadzorem, czego dowodzą liczne opisywane przez Lubelskiego interwencje cenzury, żądania partyjnych publicystów, weta działaczy i pomysły ministrów.