Van Gogh jednak z uchem

O Vincencie van Goghu trudno już powiedzieć coś nowego. A jednak wystawa „Van Gogh at work" przygotowana przez amsterdamskie muzeum jego imienia próbuje, udanie, pokazać go w inny niż dotąd sposób.

Aktualizacja: 13.09.2013 16:44 Publikacja: 13.09.2013 01:01

Ziemisty świat młodego van Gogha: „Jedzący kartofle” , kwiecień 1885 r.

Ziemisty świat młodego van Gogha: „Jedzący kartofle” , kwiecień 1885 r.

Foto: VAN GOGH MUSEUM, AMSTERDAM

Red

Popularny i problematyczny, jest jednym z najbardziej znanych artystów. Van Gogh nie tylko zajmuje ważne miejsce we wszystkich podręcznikach historii sztuki i kultury XIX wieku. Wszedł do kanonu kultury masowej, a nawet został przez nią pożarty i po wielokroć przemielony. Maria Poprzęcka uczyniła nawet van Gogha jednym z bohaterów książki o znamiennym tytule „O złej sztuce". Jego „Słoneczniki" są wszędzie – zauważyła z przekąsem. To prawda. Ich reprodukcje można znaleźć na ścianach domów na wszystkich kontynentach. Są zamieszczane na kubkach, zapalniczkach, futerałach na okularach, w kalendarzach, na pokrowcach na komputery, telefony i iPady, na podkładkach na myszy, na krawatach i apaszkach. Są przerabiane na puzzle, a nawet zdobią nimi... deskorolki. Chyba tylko „Mona Lisa" może dorównać ich popularności.

Van Gogh nie jest jedynym, któremu przydarzyła się zabójcza popularność. Już w XIX wieku podobny los spotkał Rafaela i wielkich mistrzów włoskiego baroku jak Guido Reni, których obrazy nieustannie powielano na oleodrukach, w odbitkach graficznych i coraz popularniejszych fotograficznych. Stały się tak powszechne, że uległy nieznośnemu zbanalizowaniu. Jednak van Gogh stał się czymś więcej: ikonicznym wyobrażeniem „prawdziwego artysty", który w ciągu krótkiego życia zaznał cierpienia, biedy i odrzucenia, by po śmierci święcić triumfy. Okazał się doskonałym ucieleśnieniem figury nierozpoznanego geniusza.

Chyba nikt inny też, jak ten dziwny Holender, nadawał się do takiej roli. Zwłaszcza w dobie rozwoju masowych mediów. W 1934 roku amerykański pisarz Irving Stone publikuje „Pasję życia", fabularyzowaną biografię malarza, która stała się czytelniczym bestsellerem (w Polsce miała kilkanaście wydań). Nakręcony według niej w 1956 roku film Vincente'a Minnellego z wyrazistą rolą Kirka Douglasa w roli van Gogha (i Anthony'ego Quinna jako Gauguina) wykreował obowiązujący do dziś wizerunek artysty, którego nie udało się podważyć nawet Robertowi Altmanowi w powstałej w 1990 roku biograficznej opowieści o Vincencie i jego bracie Theo, z Timem Rothem w roli malarza.

Istotna była twórczość, ale być może ważniejsza biografia van Gogha. Podobnie jak w przypadku innych: Gauguina, Toulouse-Lautreca czy Modiglianiego. Wszyscy oni stali się bohaterami literatury popularnej, a potem weszli w obieg masowej kultury. Jak zauważyła przedwcześnie zmarła historyk sztuki Małgorzata Kitowska-Łysiak – piszący o tych artystach „chętnie sięgają po żywoty szczególne, »odmieńców«, peintres maudite, ale [...] »przyrządzają« je według takiej literackiej receptury, która pozwala czytelnikowi rozpoznać się w opisywanym świecie". Odpowiadały popularnemu wyobrażeniu o prawdziwym twórcy, który musi być przeklęty, a przynajmniej zaznać odrzucenia, biedy i niezrozumienia.

Można się naśmiewać z książek Stone'a czy chociażby popularnego w swoim czasie autora biografii impresjonistów Henri Perruchota, ale ulegaliśmy tej perswazji. To one kolejne pokolenia wprowadzały w świat sztuki. Przed laty furorę robiło hasło Rolanda Barthes'a: „narodziny czytelnika muszą się dokonać kosztem śmierci autora", ale okazuje się, że biografie artystów wciąż fascynują, więcej, dzisiaj można wręcz obserwować boom na biografistykę.

Casus van Gogha jest szczególny, nie tylko przez samo nagromadzenie dramatycznych zwrotów w jego życiu: krótki czas bycia misjonarzem, burzliwe związki z kobietami, pamiętne samookaleczenie 23 grudnia 1888 roku, pobyt w szpitalu psychiatrycznym w Saint-Rémy, wreszcie próba samobójcza dwa lata później (niektórzy uważają, że był to wypadek lub malarz został przez kogoś innego postrzelony) i śmierć wskutek odniesionej rany w wieku 37 lat. Van Gogh zostawił bowiem po sobie zdumiewające świadectwo, jakim są listy pisane do przyjaciół, matki i siostry, przede wszystkim do brata Theo, marchanda pracującego w znanej galerii Goupil & Cie, najpierw w jej haskim oddziale (tam krótko pracował także Vincent), a potem w Paryżu, w filii zajmującej się sztuką z bardziej nowatorskimi poszukiwaniami. Listy, w tym ponad 600 zachowanych do Thea, to nie tylko autokomentarz do twórczości, lecz także kronika życia artysty.

Wielki. Dlaczego?

Nawet jeżeli na hasło „van Gogh" przypomina nam się obcięte ucho, tragiczny strzał i kruki unoszące się nad polem z jednego z najsłynniejszych jego obrazów, to pozostaje pytanie: dlaczego autor „Słoneczników" fascynował kolejne pokolenia artystów. Sam van Gogh w liście do malarza Émile'a Bernarda pisał: „jestem przekonany, że obrazy, które należałoby namalować, by malarstwo współczesne stało się całkowicie sobą (...), przechodzą siły jednego, odosobnionego człowieka" . Widział siebie jako jednego z wielu, ale to jego twórczość miała ogromny wpływ na francuskich fowistów z Henri Matisse'em na czele, na Edvarda Muncha i niemieckich ekspresjonistów. Fascynował nie tylko Oscara Kokoschkę, ale też jego twórczość odcisnęła się – co może zaskakiwać – na malarstwie Gustava Klimta i Egona Schielego. „Van Gogh był ojcem nas wszystkich" – wyznawał z emfazą Max Pechstein, znany niemiecki ekspresjonista i członek grupy Die Brücke. A Elias Canetti w swych wspomnieniach w Wiedniu pierwszych dekad XX wieku ironicznie pisał o panującej wówczas „religii van Gogha" . Nawet Paul Klee, którego twórczość była tak bardzo odległa od autora „Słoneczników", przyznawał, że bez wątpienia był geniuszem, a jego obrazy to świadectwo „cierpienia mózgu spalanego przez gwiazdy".

Popularność van Gogha szybko też wykraczała poza czysto artystyczne kręgi. Zaczęła budzić coraz większe zainteresowanie kolekcjonerów na obu kontynentach. O ile w niemieckich zbiorach na początku XX wieku było zaledwie kilka jego obrazów, to przed wybuchem pierwszej wojny naliczono ich aż 120 (oraz kilkanaście rysunków). Kupowali je zamożni Amerykanie, ale też znacznie bardziej konserwatywni Anglicy. Van Gogh został uznany za klasyka współczesności i chociaż szybko pojawili się bardziej radykalni artyści od Picassa i Duchampa po Malewicza i Mondriana, to długo pozostał istotnym punktem odniesienia. Francis Bacon w 1957 roku maluje „Studium portretu van Gogha II", a w rozmowie z Davidem Sylvesterem wyznawał: „nie tylko odtwarzam wygląd, ale także wszystkie obszary uczuć, jakich doświadczyłem", co jest zaskakująco bliskie słowom samego Holendra. Z kolei Kokoschka w stulecie urodzin van Gogha wyznawał, że jego twórczość pomogła w „uniknięciu niebezpieczeństwa abstrakcyjnej sztuki". Okazał się dobrym patronem artystów wiernych figuratywnej tradycji.

Pozostał też synonimem poszukiwania i nowatorstwa. W ubiegłej dekadzie zaczęto nawet przyznawać holenderską Nagrodę im. Vincenta van Gogha. 50 000 euro przyznawano co dwa lata europejskiemu artyście, który „będzie miał znaczący i trwały wpływ na sztukę współczesną". Wśród nagrodzonych znaleźli się m.in. ciekawy niemiecki malarz Neo Rauch, Litwin, autor fascynujących prac wideo Deimantas Narkevičius oraz dwóch Polaków: Paweł Althamer i Wilhelm Sasnal.

Amsterdam jest zdominowany przez Rembrandta i van Gogha. Ten drugi jest nieomal wszędzie. Nie brakuje nawet lekko absurdalnych pomysłów. W monumentalnym gmachu giełdy zaprojektowanej przez wybitnego nowatora Hendrika Berlage można oglądać pokaz reprodukcji obrazów van Gogha w... 3D. Malarstwo z jego dwoma wymiarami to zdecydowanie za mało, poprawmy zatem artystę! Jednak Van Gogh Museum jest miejscem szczególnym. Przechowywana jest w nim największa kolekcja prac malarza na świecie, w tym ponad 200 obrazów oraz setki jego rysunków i listów. Większość z nich została przekazana przez rodzinę artysty i dziś w nowoczesnym gmachu, zaprojektowanym przez legendę XX-wiecznej awangardy Gerrita Rietvelda, można zobaczyć „Jedzących kartofle", jedną z wersji „Słoneczników", „Pokój van Gogha w Arles", wreszcie pamiętne „Pole pszenicy z krukami". Trudno się dziwić, że muzeum przyciąga tłumy. W ubiegłym roku odwiedziło je blisko 1,5 miliona osób.

Mimo tych tłumów muzeum szuka sposobów niebanalnego pokazania malarza. Wystawa „Van Gogh at work" pokazuje – trochę żartobliwie pisząc – że obcięcie ucha nie było centralnym wydarzeniem w jego artystycznym rozwoju. Ekspozycja wypełnia aż cztery poziomy wyremontowanego właśnie gmachu. Znalazło się na niej około 200 dzieł ze zbiorów własnych muzeum, ale też z wielu europejskich oraz amerykańskich kolekcji publicznych i prywatnych. Są obrazy, rysunki, ale też listy oraz osobiste pamiątki po artyście, w tym wypożyczona z paryskiego Musée d'Orsay jego ostatnia paleta z Auvers-sur-Oise i tubki farby – wszystko pieczołowicie przechowane przez doktora Paula Gacheta, który opiekował się malarzem w ostatnich chwilach jego życia (był mecenasem również  Paula Cézanne'a i innych niepokornych artystów). Umieszczone tuż obok słynnego „Autoportretu ze sztalugą" dają wrażenie, że znaleźliśmy się bardzo blisko samego artysty.

Twórcy wystawy podkreślają, że chcą umożliwić odwiedzającym „patrzeć przez ramię van Gogha", zobaczyć go przy pracy, zajrzeć do jego mieszkań i pracowni. Dowiedzieć się, czego używał do tworzenia swych prac, a nawet gdzie kupował swoje materiały. Nie chodzi jedynie o zaspokojenie próżnej ciekawości. Wystawa jest wynikiem wieloletniego projektu badawczego poświęconego metodom pracy artysty. Dzięki niemu znacznie więcej wiemy, w jaki sposób powstawały obrazy van Gogha. Ma to ogromne znaczenie nie tylko dla wiedzy o jego malarstwie, ale też dla dalszych losów jego twórczości i jest wielką pomocą dla konserwatorów.

Na wystawie ukazano „kuchnię artystyczną", poszczególne etapy powstawania obrazów, poczynając od rodzajów używanych płócien, skończywszy na sposobach ich wykańczania, dodatkowo w sposób zrozumiały i przejrzysty pokazując wiedzę, która wydaje się bardzo techniczna. Można obejrzeć próbki materiałów, wyniki prześwietleń obrazów, spojrzeć na rzadko eksponowane karty szkicowników artysty i na oryginały jego listów. Zobaczyć – wcielając się w malarza – w jaki sposób ustalał proporcje, jak wykreślał perspektywę i po jakie sztuczki sięgał w komponowaniu swych dzieł, w jaki sposób dochodził do ostatecznej wersji. Wreszcie pokazuje, jak często stosował recykling: z braku środków ponownie zamalowywał swe wcześniej płótna. Jedne z tych obrazów szczęśliwie zachowały się na odwrocie, bo malarz wtórnie wykorzystał drugą, niemalowaną przez siebie stronę płótna. W Amsterdamie możemy oglądać obie strony tych dzieł, zobaczyć to, co zazwyczaj jest ukrywane. Inne zostały przez van Gogha pokryte na nowo farbą i dopiero teraz – na prześwietleniach – ukazują się nam dzieła bezpowrotnie, jak można było sądzić, utracone. Pod efektownym bukietem kwiatów z lat 1886–1887 odnaleziono scenę z przedstawieniem dwóch mężczyzn, pod inną martwą naturą studium kobiety. Praktyka zamalowywania wcześniejszych dzieł okazała się zresztą bardzo niebezpieczna, spowodowała bowiem pękanie płaszczyzny obrazu. Okazuje się, że van Gogh bywał zbyt niecierpliwy, aby czekać na wyschnięcie farb.

Drugim, niezwykle ważnym tematem wystawy jest kolor w jego obrazach. Odgrywał on dla van Gogha szczególną rolę. Starannie dobierał kombinacje poszczególnych barw, by otrzymać tak pożądane przez siebie silne kontrasty. Stale zastanawiał się, w jaki sposób oddać barwy. Wiele na ten temat pisał w swych listach. W jednym z najbardziej znanych, adresowanych do Bernarda, zastanawiał się, dlaczego intensywne kolory południa Francji na obrazach nawet najwybitniejszych twórców tracą swój blask. Radził odwagę, odejście od malarskiej rutyny. „Nie ma błękitu bez żółcieni i oranżu, jeśli dajesz błękit, to dawaj i żółcień, i oranż również". Patrz kolorami, przekonywał swojego kolegę, mimo że stosowane przez niego zestawienia barw w jego czasach uważano za zbyt ekscentryczne. Wystawa pokazuje zresztą, że van Gogh nigdy nie zatrzymał się w eksperymentowaniu ze sposobami wykorzystania farby. Grał fakturą obrazu, wręcz modelując ją za pomocą twardych narzędzi, w innych przypadkach zaś ją rozcieńczał, pozostawiając nawet fragmenty jedynie zagruntowanego płótna. Wreszcie, chociaż dominuje wyobrażenie, że wzorem impresjonistów malował przede wszystkim w plenerze, regularnie pracował w studio.

Studiując innych

Fascynujące jest ukazanie tej technologicznej strony twórczości van Gogha, swoistej alchemii pracowni malarza. Jednak – i być może to jest największe osiągnięcie „Van Gogh at work" – wystawa pozwala śledzić rozwój twórczości artysty od jego pierwszych rysunków po jego ostatnie, eksperymentalne dzieła. Nie był on samorodkiem, nie olśniewał od początku swym talentem. Jego wczesne prace są ciekawe, ale wiele z nich jest po prostu poprawnych. Nie zapowiadają przyszłej wielkości. Van Gogh nie przystaje do popularnych wyobrażeń o geniuszu. Swoje osiągnięcia zawdzięczał przede wszystkim ogromnej pracy. Odbywał zresztą – o czym się czasami zapomina – regularne akademickie studia. W tajniki malarstwa wprowadzał van Gogha jego kuzyn, wybitny holenderski realista Anton Mauve. Później podjął studia w antwerpskiej Akademii Sztuk Pięknych. Wreszcie w 1886 roku przyjeżdża do Paryża, gdzie trafia do pracowni Fernanda Cormona, wówczas bardzo znanego, a dziś zapomnianego akademika, autora m.in. obrazów przedstawiających życie społeczeństw pierwotnych. Był jednym z tych, którzy ukształtowali obowiązujące do dziś popularne wyobrażenia o prehistorycznych kulturach. Cormon był też cenionym pedagogiem, a przez jego pracownię przewinęli się m.in. Bernard, Matisse i Toulouse-Lautrec.

Van Gogh pracowicie wykonuje studia z żywego modela, wykorzystuje gipsowe odlewy, przegląda atlasy anatomiczne. Z uwagą przygląda się twórczości współczesnych sobie artystów, za każdym razem potrafiąc wykorzystać to doświadczenie. Nieprzypadkowo na wystawie obok prac van Gogha znalazły się dzieła znanych dziś twórców: Moneta, Gauguina, Seurata czy Bernarda, jak i podziwianego przez niego, a nadal zbyt mało docenianego Adolphe'a Monticellego, który wypracował swój niepowtarzalny, wyróżniający go spośród współczesnych styl.

W swych poszukiwaniach van Gogh początkowo fascynował się francuskimi i holenderskimi realistami, co było nie tylko wyborem estetycznym, ale także etycznym. Maluje życie biednej holenderskiej wsi, powstają przejmujące wizerunki wieśniaków, w tym słynni „Jedzący kartofle". Później poznaje impresjonistów oraz pointylizm Seurata, co spowoduje rozjaśnienie jego palety. Przygląda się pracom Gauguina. Jego obrazy często pozostają w dialogu z innymi dziełami. Fascynujące jest zestawienie w Amsterdamie jego „Tkacza" z 1884 roku z dziełem zapomnianego Anthona von Rapparda, z którym van Gogh się przyjaźnił. To dwa, bardzo różne rozumienia realizmu. Przywiązuje zresztą szczególną wagę do kontaktów z innymi twórcami, chociaż bywa, że jego przyjaźnie kończą się dramatycznymi zerwaniami, a plan założenia kolonii artystycznej w Arles skończył się pamiętną awanturą z Gauguinem. Ten ostatni zresztą wyznawał w liście Bernarda (który darzył wielką estymą obu twórców), że „Vincent i ja zgadzamy się w ogóle w niewielu sprawach, zwłaszcza w malarstwie". A o samej miejscowości, która dla van Gogha była niemalże wcieleniem malarskiego ideału, zanotował „wszystko wydaje mi się [tu] małe, nędzne".

Najgorszy jest sukces

Van Gogh patrzył także w przeszłość. Wbrew obiegowym opiniom jego twórczość, podobnie jak i wielu innych nowatorów, nie była zerwaniem z tradycją, lecz jej przetworzeniem. Podziwiał m.in. twórczość nie tylko wybitnego XVII-wiecznego Holendra Fransa Halsa, ale – co może być zaskakujące – Rubensa. Na wystawie znalazło się przejmujące „Wskrzeszenie Łazarza" według Rembrandta czy cykl małych obrazków „Pracownicy rolni", które van Gogh namalował według bardzo cenionego realisty Jean-François Milleta. Nie są to jakieś artystyczne wprawki, lecz w pełni samodzielne dzieła, wyraz hołdu wobec wielkich poprzedników. Ogromnie znaczenie miało dla niego również spotkanie z japońskim drzeworytem, który tak zafascynował wielu jemu współczesnych. Nie tylko wykonał kopie prac Utagawa Hiroshigego, ale przejął od japońskich twórców sposób kadrowania oraz linearność. To tej fascynacji zawdzięczamy powstanie kilku  najlepszych jego obrazów, w tym „Kwitnącego migdałowca" z lutego 1890 roku. Prace van Gogha z ostatnich dwóch lat, rozświetlone, malowane ostrymi wyrazistymi barwami, ekspresyjne, często pełne dramatyzmu, są sumą wszystkich jego wcześniejszych doświadczeń.

Wystawa pozwala wreszcie ponownie zobaczyć obok siebie, często po dziesięcioleciach, wiele z tych najlepszych prac. Van Gogh wykonywał często kilka wersji tych samych tematów. Wielkim wydarzeniem jest pokazanie – podczas pierwszych miesięcy trwania ekspozycji – „Słoneczników" z amsterdamskiego muzeum oraz wypożyczonych z londyńskiej National Gallery. Później obok znajdą się tu dwie wersje innego ikonicznego dzieła – „Pokoju" (obrazy z Amsterdamu i Chicago). Czas, przynajmniej na chwilę, cofa się. Możemy zabawić się w śledczego, który tropi podobieństwa i różnice.

„Van Gogh at work", jak można było się spodziewać, jest wielkim sukcesem. W pierwszym miesiącu trwania wystawy odwiedziło ją ponad 150 tys. zwiedzających. Zapewne znaczenie ma magia nazwiska, ale może przynajmniej niektórzy zobaczą mniej sztampowy obraz artysty. Na ile jednak van Gogh pozostaje aktualny? Jego biografia i losy twórczości przypominają o przypadku innego artysty, bliższego naszym czasom, czyli Marka Rothki (niedawno dzięki warszawskiemu Muzeum Narodowemu można było zobaczyć w Polsce jego prace). Podobny jest nie tylko samobójczy koniec wielkiego Amerykanina, ale i długie szukanie własnego stylu, stopniowe dochodzenie do genialności, wreszcie niezgoda na rynkowe uwikłania sztuki i gigantyczne ceny płacone obecnie za jego płótna. Obaj dziś są popularni i z lekceważeniem, a nawet pogardą traktowani przez wyrafinowanych „znawców".

Patrząc dziś na tłumy przed jego obrazami, warto pamiętać, że van Gogh bał się popularności. Znacząca jest jego reakcja na zainteresowanie, jakie – po raz pierwszy – wzbudziły jego obrazy pokazane w 1890 roku na Salonie Niezależnych. W liście do matki pisał zaniepokojony: „Gdy usłyszałem, że moje dzieło odniosło pewien sukces, i przeczytałem stosowny artykuł, nieustannie obawiałem się, że będę musiał za to zapłacić; w życiu malarza na ogół najgorszą ze wszystkich rzeczą jest sukces". ?

„Van Gogh at work", Amsterdam, Van Gogh Museum, wystawa czynna do 12 stycznia 2014, kurator Nienke Bakker.

Popularny i problematyczny, jest jednym z najbardziej znanych artystów. Van Gogh nie tylko zajmuje ważne miejsce we wszystkich podręcznikach historii sztuki i kultury XIX wieku. Wszedł do kanonu kultury masowej, a nawet został przez nią pożarty i po wielokroć przemielony. Maria Poprzęcka uczyniła nawet van Gogha jednym z bohaterów książki o znamiennym tytule „O złej sztuce". Jego „Słoneczniki" są wszędzie – zauważyła z przekąsem. To prawda. Ich reprodukcje można znaleźć na ścianach domów na wszystkich kontynentach. Są zamieszczane na kubkach, zapalniczkach, futerałach na okularach, w kalendarzach, na pokrowcach na komputery, telefony i iPady, na podkładkach na myszy, na krawatach i apaszkach. Są przerabiane na puzzle, a nawet zdobią nimi... deskorolki. Chyba tylko „Mona Lisa" może dorównać ich popularności.

Van Gogh nie jest jedynym, któremu przydarzyła się zabójcza popularność. Już w XIX wieku podobny los spotkał Rafaela i wielkich mistrzów włoskiego baroku jak Guido Reni, których obrazy nieustannie powielano na oleodrukach, w odbitkach graficznych i coraz popularniejszych fotograficznych. Stały się tak powszechne, że uległy nieznośnemu zbanalizowaniu. Jednak van Gogh stał się czymś więcej: ikonicznym wyobrażeniem „prawdziwego artysty", który w ciągu krótkiego życia zaznał cierpienia, biedy i odrzucenia, by po śmierci święcić triumfy. Okazał się doskonałym ucieleśnieniem figury nierozpoznanego geniusza.

Pozostało jeszcze 92% artykułu
Plus Minus
Artysta wśród kwitnących żonkili
Materiał Promocyjny
Między elastycznością a bezpieczeństwem
Plus Minus
Dziady pisane krwią
Plus Minus
„Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice”: Skandynawskie historie rodzinne
Plus Minus
„PGA Tour 2K25”: Trafić do dołka, nie wychodząc z domu
Plus Minus
„Niespokojne pokolenie”: Dzieciństwo z telefonem