Ta cholerna amnestia

Rok 1989. Zostało mi kilka miesięcy do matury. Zaczynają się obrady Okrągłego Stołu. Szykują się wielkie zmiany.

Publikacja: 01.02.2014 14:00

Filip ?Memches

Filip ?Memches

Foto: Fotorzepa, Magda Starowieyska Magda Starowieyska

Na razie jednak jestem abnegatem, który kontestuje wszelkie przejawy życia politycznego, a przede wszystkim mało z polityki rozumie. Komuny wprawdzie nie lubię – dla mojego pokolenia taka postawa to już niemal odruch – ale i do obozu solidarnościowego odnoszę się z dużą rezerwą, bo przecież – myślę sobie wówczas nieco cynicznie – drużyna Wałęsy i tak nie zmieni świata na lepsze. Jeśli jakieś inicjatywy mogą mnie wtedy zaintrygować, to tylko te o charakterze happeningowym, które trudno jest przyporządkować do solidarnościowej strony w wojnie polsko-jaruzelskiej. Można tu wymienić Pomarańczową Alternatywę, formację artystyczną Totart (w tym działającą w ramach niej legendarną grupę poetycką Zlali Mi Się Do Środka) czy periodyk „bruLion".

Po wyborach 4 czerwca wielkie zmiany stają się faktem. A ja robię maturę, a potem zdaję na studia.

Tymczasem rusza lawina wydarzeń i polityka staje się nawet dla mnie interesująca. PZPR ulega swoistemu podziałowi: beton jest w odwrocie, a  reformatorzy przystosowują się do nowych warunków. Teraz już nie nazywają siebie komunistami, przepoczwarzają się w socjaldemokratów. Obóz solidarnościowy zaś, który jest bądź co bądź zróżnicowany, ma głównie oblicze tak zwanych autorytetów. Polacy zanudzani są monologami Geremka, Michnika, Szczypiorskiego. Powstaje rząd Mazowieckiego, a parę miesięcy później Sejm uchwala pakiet ustaw, który przejdzie do historii jako plan Balcerowicza. Ale przed końcem tego pamiętnego roku pojawia się jeszcze coś – ta cholerna amnestia, której skutki w roku 2014 spędzają sen z powiek decydentom III RP, odpowiedzialnym za bezpieczeństwo obywateli.

Ale zanim doszło do amnestii, była dojrzewająca krytyczna refleksja takiego człowieka jak ja nad tym, co się wokół niego dzieje. Nie byłoby jednak tej refleksji, gdyby nie pewien bakcyl, który zaraził w tamtym czasie i potem wiele młodych umysłów. Chodzi o bakcyl korwinizmu. I tak abnegat przemienił się w zwolennika państwowego zamordyzmu.

W momencie przełomu ustrojowego Janusz Korwin-Mikke stał się prawdziwą gwiazdą  reżimowych mediów. Można się domyślać, że zapraszany był do nich, bo atakował z równą pasją komunistów (ale tylko tych, którzy pozostawali wierni lewicowym mrzonkom, bo już takiego Mieczysława Wilczka, ojca ustawy o wolności gospodarczej z roku 1988, chwalił) i solidarnościowców. To, co wygłaszał, było, pod względem logicznym, do bólu spójne. Ponadto dochodziła do tego imponująca błyskotliwość, z jaką ten ekscentryk gromił swoich adwersarzy. Szczególnie mi się podobało, jak się rozprawiał z poczciwym, aczkolwiek nieznośnym gadaniem autorytetów o demokracji i prawach człowieka, które zalewało wtedy przestrzeń publiczną.

Korwin-Mikke opowiadał się za silnym, wręcz autorytarnym państwem, co było działaniem obrazoburczym – w roku 1989 taka formuła państwa kojarzyła się przecież głównie z dyktaturą komunistyczną. Legendarny lider Unii Polityki Realnej zachwycał się jednak nie dyktatorami komunistycznymi – chociaż wyrażał zrozumienie dla Jaruzelskiego i decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego – ale bohaterami skrajnej prawicy: Franco i Pinochetem, którzy – jak przekonywał – wykorzystali przemoc struktur siłowych do rozprawienia się z rewolucyjnym motłochem i przeprowadzenia rynkowych reform. Korwin-Mikke zwracał uwagę na to, że za prawoczłowieczymi komunałami ukrywa się tak naprawdę lekceważenie dla problemu bezpieczeństwa obywateli.

Wyrazem tego lekceważenia była właśnie amnestia. Sejm przyjął ją w momencie głębokiego kryzysu państwa. Policji jeszcze nie było, a milicja przestała budzić jakikolwiek respekt. Przestępczość gwałtownie rosła, a w zakładach karnych wybuchały bunty. Nowa wolność traciła smak, kiedy się słyszało o bezradności instytucji państwowych – potrzebnych w każdym ustroju – wobec eskalacji nie tylko przestępczości zorganizowanej (co doskonale zilustrował Władysław Pasikowski w „Psach"), ale i pospolitej bandyterki.

W roku 1989 byłem zwolennikiem kary śmierci, bo wówczas, jako młody człowiek będący daleko od Kościoła, patrzyłem na rzeczywistość wyłącznie w kategoriach świeckich. Dziś jest inaczej. Jeśli skłaniam się do tego, żeby pozytywnie oceniać zniesienie kary ostatecznej, to dlatego, że sprawę tę rozpatruję w kategoriach ewangelicznych – uznaję świętość życia, ale nie jako świętość samą w sobie, lecz jako dar Boga. Jeśli więc można jakiegoś zwyrodnialca odizolować od społeczeństwa, żeby nie stwarzał dla niego zagrożenia, to takie rozwiązanie wydaje mi się optymalne.

Niemniej historia zatoczyła koło. Oczywiście Polska dziś jest już zupełnie inna, niż była ćwierć wieku temu. Ale dawne prawoczłowiecze przesądy wciąż dają o sobie znać: nie tylko mszczą się za koszmarne błędy przeszłości – zamienienie zbrodniarzom kary śmierci na 25 lat więzienia bez dalszych korekt ustawodawczych – lecz są nadal podtrzymywane.

Można odnieść wrażenie, że najgroźniejsi przestępcy stali się w pewnych środowiskach takim nowym proletariatem: wyrzutkami społecznymi, o których interes trzeba się upomnieć. Tyle że w konsekwencji interes ten staje się ważniejszy niż interes reszty społeczeństwa, a granice między dobrem a złem zanikają. W tej sytuacji coraz trudniej przychodzi odpierać racje zwolenników kary ostatecznej. Nawet jeśli są wśród nich tak niepoważni ludzie jak Janusz Korwin-Mikke.

Na razie jednak jestem abnegatem, który kontestuje wszelkie przejawy życia politycznego, a przede wszystkim mało z polityki rozumie. Komuny wprawdzie nie lubię – dla mojego pokolenia taka postawa to już niemal odruch – ale i do obozu solidarnościowego odnoszę się z dużą rezerwą, bo przecież – myślę sobie wówczas nieco cynicznie – drużyna Wałęsy i tak nie zmieni świata na lepsze. Jeśli jakieś inicjatywy mogą mnie wtedy zaintrygować, to tylko te o charakterze happeningowym, które trudno jest przyporządkować do solidarnościowej strony w wojnie polsko-jaruzelskiej. Można tu wymienić Pomarańczową Alternatywę, formację artystyczną Totart (w tym działającą w ramach niej legendarną grupę poetycką Zlali Mi Się Do Środka) czy periodyk „bruLion".

Pozostało jeszcze 86% artykułu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Trucizna z miodem
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Styl myślenia papieża Franciszka wpłynie na część teologów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dla wielu Polaków Franciszek nie był do końca nasz
Plus Minus
Zdumiewający popis Pameli Anderson. Recenzja filmu „The Last Showgirl”
Plus Minus
Współautorka podcastu „Niemcy w ruinie?”: Praca Ukraińców w Polsce budzi zachwyt AfD