Na razie jednak jestem abnegatem, który kontestuje wszelkie przejawy życia politycznego, a przede wszystkim mało z polityki rozumie. Komuny wprawdzie nie lubię – dla mojego pokolenia taka postawa to już niemal odruch – ale i do obozu solidarnościowego odnoszę się z dużą rezerwą, bo przecież – myślę sobie wówczas nieco cynicznie – drużyna Wałęsy i tak nie zmieni świata na lepsze. Jeśli jakieś inicjatywy mogą mnie wtedy zaintrygować, to tylko te o charakterze happeningowym, które trudno jest przyporządkować do solidarnościowej strony w wojnie polsko-jaruzelskiej. Można tu wymienić Pomarańczową Alternatywę, formację artystyczną Totart (w tym działającą w ramach niej legendarną grupę poetycką Zlali Mi Się Do Środka) czy periodyk „bruLion".
Po wyborach 4 czerwca wielkie zmiany stają się faktem. A ja robię maturę, a potem zdaję na studia.
Tymczasem rusza lawina wydarzeń i polityka staje się nawet dla mnie interesująca. PZPR ulega swoistemu podziałowi: beton jest w odwrocie, a reformatorzy przystosowują się do nowych warunków. Teraz już nie nazywają siebie komunistami, przepoczwarzają się w socjaldemokratów. Obóz solidarnościowy zaś, który jest bądź co bądź zróżnicowany, ma głównie oblicze tak zwanych autorytetów. Polacy zanudzani są monologami Geremka, Michnika, Szczypiorskiego. Powstaje rząd Mazowieckiego, a parę miesięcy później Sejm uchwala pakiet ustaw, który przejdzie do historii jako plan Balcerowicza. Ale przed końcem tego pamiętnego roku pojawia się jeszcze coś – ta cholerna amnestia, której skutki w roku 2014 spędzają sen z powiek decydentom III RP, odpowiedzialnym za bezpieczeństwo obywateli.
Ale zanim doszło do amnestii, była dojrzewająca krytyczna refleksja takiego człowieka jak ja nad tym, co się wokół niego dzieje. Nie byłoby jednak tej refleksji, gdyby nie pewien bakcyl, który zaraził w tamtym czasie i potem wiele młodych umysłów. Chodzi o bakcyl korwinizmu. I tak abnegat przemienił się w zwolennika państwowego zamordyzmu.
W momencie przełomu ustrojowego Janusz Korwin-Mikke stał się prawdziwą gwiazdą reżimowych mediów. Można się domyślać, że zapraszany był do nich, bo atakował z równą pasją komunistów (ale tylko tych, którzy pozostawali wierni lewicowym mrzonkom, bo już takiego Mieczysława Wilczka, ojca ustawy o wolności gospodarczej z roku 1988, chwalił) i solidarnościowców. To, co wygłaszał, było, pod względem logicznym, do bólu spójne. Ponadto dochodziła do tego imponująca błyskotliwość, z jaką ten ekscentryk gromił swoich adwersarzy. Szczególnie mi się podobało, jak się rozprawiał z poczciwym, aczkolwiek nieznośnym gadaniem autorytetów o demokracji i prawach człowieka, które zalewało wtedy przestrzeń publiczną.