Dusza z ciała wyleciała

?...na zielonej łące stała, by w końcu trafić do Królestwa Niebieskiego: tak przynajmniej wyobrażano to sobie ?(jeśli w ogóle sobie wyobrażano) dotąd. Gdzie jednak, duszyczko, chcą cię umieścić projektanci mechanicznej ?i cyfrowej nieśmiertelności?

Publikacja: 21.02.2014 21:10

Performer Pauly Unstoppable – „smutny szatan” z zastrzykiem z soil fizjologicznej na skroni

Performer Pauly Unstoppable – „smutny szatan” z zastrzykiem z soil fizjologicznej na skroni

Foto: Corbis

Co mogą mieć ze sobą wspólnego blondynka z hojnym dekoltem, zbiegająca po schodach kliniki chirurgii plastycznej, i dwudziestolatek o mrocznym spojrzeniu, który uznawszy ćwieki w brwiach i przedziurawione małżowiny uszne za żałośnie niewystarczające, wszczepia sobie pod skórę czoła pojemnik z solą fizjologiczną, by uformować „rogi", sterczące po dwóch stronach głowy? Mimo pokrewieństwa stosowanych technik różni ich właściwie wszystko – przynajmniej z punktu widzenia tradycyjnej, heteronormatywnej, męskiej estetyki. A jednak oboje są dziećmi swojej epoki, która jako pierwsza dopuściła na taką skalę ingerencję w ciało ludzkie nie w celu jego uzdrowienia, lecz – nader różnie pojmowanego – doskonalenia.

Stwórz się sam

Oboje – blondynkę i entuzjastę ćwieków – można jednak uznać w najlepszym razie za poputczików dokonującej się rewolucji, poruszających się po jej obrzeżach i nieświadomych skali rzeczywistych zmian. To wtajemniczenie ma wiele kręgów: o krok bliżej nurtu przemian są performerzy z kręgu body artu, jak twórca znany jako Skylarc i tuziny innych, którzy „kwestionują ograniczenia ciała", kalecząc je, szpikując elektronicznymi implantami i marząc o dostosowaniu archaicznego białka do współczesnych technologii. Bez zbędnych słów wykonują swoje zadania pracujący dla armii i kosmonautyki twórcy „egzoszkieletów", służących kilkudziesięciokrotnemu zwiększeniu siły mięśni użytkownika, czy lekarze sportowi, tworzący do niedawna kolejne modele protez dla Oskara Pistoriusa.

Neuroinżynierowie agencji DARPA, czyli Agencji Zaawansowanych Projektów Badawczych w Obszarze Obronności, podporządkowanej Departamentowi Obrony USA, w połowie lutego rozpoczęli pracę nad stworzeniem implantu, który miałby, po wszczepieniu do mózgu, zachowywać wspomnienia i umożliwiać ich przywrócenie. Angielka znana jako Lepht Anonym, entuzjastka „powszechnej cyborgizacji ciała", przy użyciu prostszych narzędzi chirurgicznych umieszcza pod skórą układy scalone, dzięki którym, jak twierdzi, zyskuje dodatkowe zmysły: potrafi wyczuć pole elektromagnetyczne i precyzyjnie wskazać, bez patrzenia na igłę kompasu, geograficzną północ. Entuzjaści Google Glass marzą o dniu, w którym ekran oferujący „widok rzeczywistości rozszerzonej" można będzie wszczepić do oka.

Kiedyś celem ingerencji w ludzkie ciało było leczenie go, przywrócenie stanu „naturalnego". Dziś coraz częściej chodzi o „doskonalenie jednostki" czy „polepszenie" gatunku

Wiązka projektów, mających na celu stopniowe i systematyczne uniezależnienie gatunku ludzkiego od ograniczeń tkwiących dotąd w jego naturze, rozważana jest dziś przez dziesiątki uczonych, filozofów i osób publicznych i  hojnie finansowana przez kalifornijskich „królów technologii cyfrowych" w rodzaju Petera Thiela, multimilionera i współwłaściciela PayPal. Idee, dawniej głoszone w niskonakładowych manifestach, dziś publikowane są w blogach i na łamach „Huffington Post". Ich kuźniami stał się Oksford, gdzie filozof Nick Bostrum stoi na czele Future of Humanity Institute, i Kalifornia, gdzie istnieje już pół tuzina podobnych placówek badawczych.

Ten nurt marzeń, dążeń i projektów zwykło się określać mianem „transhumanizmu" – i coraz większa liczba kowali przyszłości, od programistów po publicystów, otwarcie przyznaje się do tej orientacji. Transhumaniści (sami często określający się sugestywnym, matematycznym skrótem H+ lub >H) mają swoje czasopisma, instytuty i rzeczników (transhumanista Giuseppe Vatinno zasiada zaś we włoskim parlamencie), śmiesznym byłoby jednak postrzegać ich jako zorganizowane środowisko, ruch czy organizację. Pacjentka podmiejskiej Kliniki Piękności nie ma pojęcia o istnieniu transhumanistów ani tym bardziej ich teoriach – i nie musi: grunt, że niejasny koncept „natury ludzkiej" zwietrzał na tyle, że przeciętni ludzie nie czują już obaw przed przekraczaniem, z początku małymi krokami, jej granic. To nie spisek, to Zeitgeist.

Norka w Matriksie

Jednym z najbardziej znanych transhumanistów jest Raymond Kurzweil, pracujący dla Google na stanowisku głównego projektanta, który wieszczy ostateczne uwolnienie się od ograniczeń nakładanych przez cielesność poprzez przeniesienie świadomości jednostek do komputerów. To ostatnie można by zresztą uznać za ostateczny dowód na nieuleczalny egoizm naszego gatunku: pół wieku temu futurolodzy roili o stworzeniu „sztucznej inteligencji", ich dzisiejsi następcy planują już tylko stworzenie gniazda, w którym mogłaby bezpiecznie i ciepło zagościć nasza, ludzka świadomość. Fundamentem tej wizji jest rzecz jasna przekonanie (swego czasu wyrażone przez Arthura Koestlera), że „duch" ludzki nie jest niczym więcej niż sumą naszej wiedzy, pamięci i umiejętności.

Wszystko to pozostaje na razie  planem, który ma się spełnić w bliskiej, lecz niedoprecyzowanej przyszłości, w połowie wieku. Groteskową próbę skonkretyzowania tych planów podjęli twórcy projektu „Rosja 2045", cieszącego się wsparciem władz i częściowo finansowanego z budżetu państwa. Ci muszą dbać o PR i oferować sponsorom atrakcyjne perspektywy, kreślony przez nich scenariusz należy więc do nader precyzyjnych. Jak deklarują, celem projektu „Avatar" jest „stworzenie i doskonalenie technologii umożliwiających przeniesienie osobowości jednostki na płaszczyznę innych niż biologiczne nośników i rozszerzenie tym samym długości życia aż do praktycznej nieśmiertelności".

Poszczególne etapy projektu zostały już rozpisane: do roku 2020 ma zostać stworzona „robotyczna kopia indywidualnego ludzkiego ciała", odporna na choroby, wysoce wydajna i zdalnie sterowana przez umysł (w pracach nad tworzeniem takich hominidów najbardziej zaawansowany jest japoński badacz Hiroshi Ishiguro). Do roku 2025 opanować mamy procedury transplantacji mózgu do innego ciała w przypadku nieuchronnej śmierci. Rok 2035 przynieść ma stworzenie sztucznego mózgu, do którego przenieść można będzie naszą świadomość i pamięć; w roku 2045 w wirtualnej przestrzeni stąpać ma, nieobciążony fizycznym ciałem, „holograficzny" awatar, funkcjonujący jako daleki odpowiednik programu komputerowego obdarzony świadomością, pamięcią, zdolnościami poznawczymi i możliwością komunikowania się ze światem zewnętrznym.

Oczywiście, większa część tego projektu to dziś humbug i szarlataneria, a reszta – kapitalny pomysł na pranie środków przez zaangażowanych weń oligarchów, w tym Konstantina Rykowa. Nawet jeśli twórca i koordynator projektu „Avatar", 33-letni dziś multimilioner Dmitrij Ickow szczerze wierzy, że bogata w orzechy, bezmięsna dieta pozwoli mu dożyć roku 2045, kiedy to „przeskoczy w hologram", przed jego państwem, trapionym rekordowo wysoką śmiertelnością obywateli, rekordowo niską średnią długością ich życia, a w konsekwencji – wyludnieniem znacznych obszarów kraju, stoi kilka pilniejszych zadań.

Patent na człowieka?

Mniejsza jednak o śmieszność konkretnego projektu czy o dyskusję o konkretnych rozwiązaniach neurobiologicznych i cybernetycznych. Godne uwagi jest to, jak łatwo myśl o „fizycznej nieśmiertelności", dostępnej jeśli nie na wyciągnięcie ręki, to w perspektywie kilkudziesięciu lat, stała się składową wyobraźni współczesnej i jak wątłe okazały się wszelkie tabu.

Rubikon, który przekroczyliśmy, nie przypomina bystrej rzeki klasyków: to raczej podmokły grunt, po którym kroczyliśmy od dłuższego czasu. Lecznicza ingerencja w ludzkie ciało jest przecież równie stara jak „ingerencja nielecznicza" (czyli ta dokonywana ciśniętą z zasadzki dzidą), innymi słowy – jak cywilizacja. Archeolodzy co raz dostarczają materiału historykom medycyny, z triumfem donosząc o śladach zszywania zranionej skóry, brania kończyn w łupki, ba, trepanacji czaszek, jakich potrafią się doszukać w szczątkach naszych praprzodków. Hipokrates, Egipcjanin Sinuhe z powieści Waltariego, szamani Nowego Świata oraz zielarze z litewskich zaścianków pochylali się nad chorym z tą samą troską, z jaką dziś robią to miliony specjalistów zbrojnych w nowe technologie.

Od wtedy aż do naszych czasów trwały starania, by ratować, ocalać życie, przywrócić sprawność. Wtedy i dziś bardziej lub mniej skutecznie – „leczono". Czy jednak zamawiano urok, czy puszczano krew, czy lekarze dokonywali przeszczepu serca, czy usiłowali walczyć z nowotworem terapią genową, w najlepszym razie dawali nadzieję na przywrócenie zdrowia (w przypadku zaś wad wrodzonych – na uzyskanie możliwie pełnej, swoistej dla człowieka sprawności). W sytuacjach najcięższych – na ocalenie życia. Jeszcze tym razem. Jeszcze dzień. Jeszcze oddech.

„Poprawa" w języku medycznym oznaczała właśnie to: powrót do stanu sprzed początku choroby, do zdefiniowanej przez anatomów i fizjologów, a zarazem odwołującej się do zdrowego rozsądku normy. Również wszelkiego rodzaju „protezy" – od eksponowanych w muzeach szczudeł i „pirackich" haków, budzących współczucie przemieszane ze zgrozą, po noszone przez co drugiego z nas okulary (jeszcze jedno dziecko pogardzanego średniowiecza), aż implantowane dziś powszechnie sztuczne zastawki, naczynia czy fragmenty rogówki oka – zmierzały dotąd do przywrócenia stanu „naturalnego".

Tę „formę naturalną człowieka" dałoby się od biedy zdefiniować, określając przy tym raczej „przedział", niż kreśląc precyzyjną, punktową granicę, na najbardziej ogólnym poziomie: zapewne zgodzilibyśmy się co do ilości kończyn, liczby głównych organów wewnętrznych i podstawowych mechanizmów fizjologicznych, stanowiących o „zdrowiu". Jak jednak daleko można się posunąć w szczegółowości definiowania tego „biologicznego człowieczeństwa", biorąc pod uwagę ogromne zróżnicowanie naszego gatunku, wielość mutacji i drobnych odchyleń, niepowtarzalność indywidualnego genomu, ba, tęczówek i linii papilarnych?

A gdyby nawet kiedykolwiek istniała teoretycznie możliwość stworzenia takiej definicji (z konieczności ramowej, opatrzonej tysiącami zastrzeżeń i wyjątków) – kto ośmieliłby się to zrobić? Kto, po doświadczeniach XX wieku, wziąłby na siebie ryzyko, że ktokolwiek niespełniający któregokolwiek z warunków tej definicji zostałby „wykluczony" z gatunku ludzkiego? I co takie „wykluczenie" miałoby oznaczać? Kto mógłby zostać uznany za dość godnego, żeby powierzyć mu władzę standaryzowania i badania „człowieczeństwa" naszych bliźnich? W jaki wreszcie sposób, w czasach, gdy kolejne porozumienia o niestosowaniu min przeciwpiechotnych, gazów bojowych czy tortur czekają na ratyfikację bądź pozostają papierową fikcją, taka definicja mogłaby zostać zawarowana, zastrzeżona czy powszechnie przyjęta?

Ilość tych ograniczeń, przeszkód i tabu powoduje, że zdefiniowanie „normy" gatunku ludzkiego jest praktycznie niemożliwe. Ta niemożliwość przyczynia się jednak do tego, że pozostajemy całkowicie bezradni wobec formułowanych coraz bardziej otwarcie już nie marzeń i ambicji, lecz konkretnych zamiarów i projektów „polepszenia" naszego gatunku, których ziszczenie w oczach jednych oznaczać będzie triumf i wyzwolenie, w oczach innych – kres ludzkości.

Mały Frankenstein

Oczywiście marzenie o doskonałości, a przynajmniej o doskonaleniu (się) jest (podobnie jak medycyna) stare jak świat, wspólne moralistom i prorokom, pedagogom i politykom. Dążono doń w niemieckich gimnazjach i greckich gimnazjonach, w klasztorach i bibliotekach – w pierwszym rzędzie mając jednak na względzie doskonalenie umysłu lub duszy, cnót lub talentów.

Nawet zaś, gdy głos w tej sprawie zabierali specjaliści od kwestii bardziej wymiernych – pedagogiki lub zdrowia publicznego, reform społecznych lub oświaty – zabiegali o to, by jednostkom i populacjom dana była możliwość zdrowego i długiego życia. Jedni postulowali podawanie witaminy D niemowlętom, inni – konfiskatę własności prywatnej (jak się wydaje, rację mieli ci pierwsi), dietetycy propagowali szpinak, utopiści falanstery, zawsze jednak myśląc o człowieku w granicach jego kondycji: śmiertelnej. Od nieśmiertelności byli duchowni. Od marzeń o wiecznej młodości – poeci i Faust.

W którym momencie dokonała się przemiana? Czy żeby przekształcić najbardziej nierealne, jakie można sobie wyobrazić, marzenie w postulat, projekt, cel do osiągnięcia, potrzeba było śmiałości, jaką oferowały XIX-wieczne triumfy mechaniki – czy pychy, pobrzmiewającej w zdaniu-obietnicy „będziecie jako bogowie"?

Wątpliwe, czy sama śmiałość by wystarczyła. Historycy cywilizacji i filozofii, którzy na serio zajmują się „transhumanizmem", przywołują zwykle postać Mikołaja Fiodorowa, rosyjskiego bibliotekarza i filozofa z przełomu XIX i XX wieku, który jako pierwszy postulował „radykalne przedłużenie przy pomocy metod naukowych ludzkiego życia aż po osiągnięcie nieśmiertelności". Kto chce, bada myśl tego rozmówcy Tołstoja i Dostojewskiego, tropiąc już to jego inspiracje nietzscheanizmem, darwinizmem i mistyką prawosławia, już to pokolenia uczniów – do myśli petersburskiego samouka i wizjonera nawiązywały bowiem kolejne pokolenia rosyjskich naukowców, od Konstantego Ciołkowskiego, twórcy kosmonautyki, po współczesnych cybernetyków w rodzaju Pobiska Kuzniecowa.

Jeden badacz, tropiąc korzenie prometejskiego projektu, sięgnie do XIX-wiecznych teoretyków eugeniki, inny – po biologa Juliana Huxleya, który w roku 1957 pierwszy zdefiniował transhumanizm jako „dążenie człowieka do wykroczenia poza własną kondycję i ograniczenia swojej biologicznej natury". Tyle że podobne dociekania, ważne dla historyków idei, w niczym nie odmienią współczesnego stanu rzeczy. To, co jeszcze pokolenie temu stanowiło przedmiot całkowicie, wydawało się, abstrakcyjnych rozważań garstki filozofów i treść kilku antyutopii s.f. – dziś stało się akceptowalną (choć przecież niewyobrażalną) perspektywą.

Karawana idzie dalej

Głosów przestrogi, padających z różnych stron, nie brakuje: łączy je to, że są wołaniem na puszczy. Francis Fukuyama już przed dekadą określił transhumanizm mianem „najniebezpieczniejszej koncepcji w dziejach ludzkości", ale kto by się przejmował Fukuyamą, zwłaszcza po jego wpadce z „końcem historii"?

Głos Kościoła katolickiego, przypominający o szacunku dla Stworzenia, jest jednym z najbardziej spójnych (już przed 35 laty, w encyklice „Redemptor hominis" Jan Paweł II precyzyjnie pisał o zagrożeniach związanych z podporządkowaniem człowieczeństwa nowym technologiom) – i najostrzej kontestowanych. Kościół nie wypowiada się zresztą zbyt szczegółowo w kwestii transhumanizmu, uznając to za wyzwanie mętne i niedookreślone w porównaniu z aż nadto realnymi inicjatywami eutanazyjnymi i aborcyjnymi. Za jedną z najbardziej konkretnych wypowiedzi uznać można deklarację przyjętą w lipcu ubiegłego roku w Madrycie przez International Science and Life Congress, przestrzegającą przed projektami posthumanistów jako zagrażającymi naszemu gatunkowi.

Swoje zastrzeżenia i krytyki mnożą dziesiątki filozofów, etyków i socjologów, odwołując się przy tym do całkowicie świeckich i często sprzecznych kategorii: Bill Joel, Kalle Lasn, Martin Rees i tuzin innych zwracają uwagę na ryzyko całkowitego wymknięcia się spod czyjejkolwiek kontroli eksperymentów mających na celu „doskonalenie człowieka".

Kropkę nad i stawiają w tym nurcie rozważań prawnicy George Annas i Lori Andrews, którzy uważają za wysoce prawdopodobny podział społeczeństwa na dwie „rasy", ludzi i „postludzi", kreśląc scenariusze eksploatacji lub eksterminacji tych pierwszych. Jurgen Habermas i Keekok Lee, kierując się lewicową wrażliwością, zwracają z kolei uwagę na ryzyko „wykluczenia" i piętnowania całej palety możliwych ofiar eksperymentów transhumanistycznych – od klonów po zmodyfikowanych technologicznie „postludzi".

Co z tego? Transhumaniści wymyślili z tuzin strategii polemicznych i epitetów, to określając swoich polemistów mianem „neoluddytów", na wzór burzycieli maszyn sprzed dwustu lat, to przypisując oponentom „rasizm" lub „kompleks Frankensteina". Ogromna większość konsumentów gotowa jest przyjąć ich wizje z entuzjazmem: w sondażach prowadzonych przez amerykańską telewizję publiczną przed kilku laty za „naukowo określoną nieśmiertelnością" opowiadało się 53 procent badanych. Dmitrij Ickow, któremu marzy się partia postulująca dążenie do nieśmiertelności i finansowanie takich badań ze środków publicznych, liczyć może – kto wie? – na poważny sukces wyborczy.

Jeśli tylko mocna wiara w nieśmiertelność duszy i integralność aktu Stworzenia mogłaby stanowić zaporę przed przyjęciem oferty „rozszerzenia ludzkich możliwości" – jest wysoce prawdopodobne, że najbliższe dziesięciolecia okażą się czasem rzeczywistej próby, bardziej niezwykłej i zarazem równie ostatecznej co wszystkie sytuacje, w których dawano swoim życiem świadectwo wierności czy wiary.

Transhumaniści mają dla takich oponentów chwytliwe określenie „Humanish", aluzyjnie odwołujące się do stroniących od nowoczesnych technik Amiszów – i wielkodusznie namawiają, by nie przymuszać ich (nas) do przyjęcia zmian, pozwolić na wierne osunięcie się w proch. Pokiwają głową nad tymi, którym ich zdaniem nie starczyło odwagi – a sami wkroczą do cyfrowego empireum.

—współpraca Andrzej Konikiewicz

Co mogą mieć ze sobą wspólnego blondynka z hojnym dekoltem, zbiegająca po schodach kliniki chirurgii plastycznej, i dwudziestolatek o mrocznym spojrzeniu, który uznawszy ćwieki w brwiach i przedziurawione małżowiny uszne za żałośnie niewystarczające, wszczepia sobie pod skórę czoła pojemnik z solą fizjologiczną, by uformować „rogi", sterczące po dwóch stronach głowy? Mimo pokrewieństwa stosowanych technik różni ich właściwie wszystko – przynajmniej z punktu widzenia tradycyjnej, heteronormatywnej, męskiej estetyki. A jednak oboje są dziećmi swojej epoki, która jako pierwsza dopuściła na taką skalę ingerencję w ciało ludzkie nie w celu jego uzdrowienia, lecz – nader różnie pojmowanego – doskonalenia.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Jak Meta dba o bezpieczeństwo wyborów w Polsce?
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów