Szaszką po szachownicy - felieton Wojciecha Stanisławskiego

Różnym dziedzinom nauki czy metodom badawczym zdarza się mieć złą prasę; nie należy się tym przejmować, mając w pamięci choćby gromy, jakie na genetyków („morganistów i mendlistów") rzucał niezapomniany Trofim Łysenko i jego protektorzy.

Publikacja: 04.10.2014 15:00

Wojciech Stanisławski

Wojciech Stanisławski

Foto: Fotorzepa/Waldemar Kompała

Trafiała już na indeks cybernetyka i probabilistyka, nie mieli łatwo językoznawcy, a Darwinem gorszył się nie tylko Stach Połaniecki.

Wiedząc to, łatwiej pamiętać, że Dugin i duginięta nie mają monopolu na „geopolitykę". I choć nie tylko w ich rękach jest to dziedzina refleksji, w której nietrudno o uproszczenia, choć czasem wydaje się ona domeną taksówkarzy, w krótkiej rozmowie porządkujących świat za pomocą kawałka sznurka, ekierki i reguł gry w oko („Przeciwko ruskim warto trzymać z Turkami, panie. Ma pan wydać z pięćdziesięciu?"), to przecież syntetyczna prezentacja współczesnego świata – wielości regionów, podmiotów, pól konfliktu i listy łupów – ma swoją wartość. O sporządzeniu dla władcy „raportu o stanie świata" marzyli i Platon, i Justus Lipsius: dziś wiedza taka przydaje się nieco większej ilości osób.

Można jej zaczerpnąć z „Polski na globalnej szachownicy" Adama Balcera i Kazimierza Wóycickiego: przyjrzeć się rankingom siły mocarstw i państw średniej wielkości, najważniejszym kwestiom strategicznym (energetyka, demografia, zmiana układu sił), opisom obecnych i pożądanych relacji Polski z wieloma krajami i regionami. Co prawda „cegły" (BRICS) trochę się osypują, a „Eurabii" zdążyliśmy się już wiele razy przestraszyć, ale ujęcie jako jednej całości „MENA" (Middle East and North Africa) i idea „eurazjatyckich Bałkanów" rozciągających się od Kaukazu po Sinciang to ciekawy koncept, a spolszczone „Chinameryka" i „Chindie" zapadają w pamięć.

Nieostentacyjny, lecz niewątpliwy euroentuzjazm autorów jest do zniesienia, podobnie jak przekonanie o miodzie płynącym z ust Adama Daniela Rotfelda. Cierpliwości wymagają uszczypliwości pod adresem Polaków żyjących „wyobrażeniami wyniesionymi z przeszłości" czy gotowość do polemiki z dominującym jakoby nad Wisłą „przekonaniem, że jednolitość rasowa, etniczna i wyznaniowa jest [naszym] wielkim atutem". Mniejsza o to jednak, skoro większy kłopot autorzy mogą  mieć z tezą, że „koszmar polskiego położenia geopolitycznego ostatecznie skończył się w 2004 roku", wraz z przyjęciem do NATO.

W tym właśnie kłopot z prognozami, który, jak chcą złośliwi, skłaniał już nieraz Fukuyamę do marzenia o zmianie nazwiska: zbyt szybko się starzeją, podczas gdy geopolityczne udręki wydają się wiecznie młode. W dniach, kiedy rosyjscy aktywiści masowo sięgają po paszporty łotewskie i ćwiczą przeloty nad Estonią, dyskutowana na łamach książki myśl, by polską lukę demograficzną łatać imigrantami muzułmańskimi z najbliższego nam kulturowo regionu zachodnich Bałkanów, zdaje się tracić na ważności (pomińmy już fakt, że służby specjalne Bośni i Kosowa, nie nadmiernie przecież skuteczne, wiedzą o kilkuset swoich obywatelach, którzy w ostatnich miesiącach zdecydowali się zasilić szeregi ISIS). To jest właśnie nieusuwalne źródło cierpień szachistów: prędzej czy później trafiają na entuzjastów gry w salonowca.

Ci ostatni też zresztą potrafią być w swojej klasie mistrzami. W ubiegłym tygodniu głośno było o koncepcie posła do Dumy Michaiła Diegtiarowa, który zażyczył sobie, z racji niedopełnienia przed półtora wiekiem przez Jankesów kilku formalności, przyłączenia do macierzy nie tylko Alaski, lecz i Kalifornii, gdzie przecież przez kilkadziesiąt lat wznosiły się mury rosyjskiego fortu nie przypadkiem chyba nazwanego „Ross". Interpelacja Diegtiariowa to rzecz jasna tylko figiel trefnisia, kusi jednak, by dorównać mu rozmachem, przypominając inne prócz Łotwy i Alaski ziemie, o które powinni się upomnieć Rosjanie.

Zacząć by trzeba od Hawajów: w końcu w pierwszej połowie XIX wieku Petersburg według swojego widzimisię obalał i wynosił na trony miejscowych władców, wznosząc też w cieniu palm fortyfikacje, z których do dziś najlepiej zachowała się Jelizawietinskaja Kriepost'. Australia? Omal już raz nie stała się celem rosyjskich dział, gdy wiosną 1863 r. do Melbourne zawitał krążownik „Bogatyr" z ukrytymi w sejfie planami ataku na port i flotę brytyjską. W Chinach rosyjskie apetyty sięgały co najmniej Mongolii Wewnętrznej i Sinkiangu. Antarktyda? No cóż, jakkolwiek by patrzeć, odkryła ją  w 1820 r. rosyjska ekspedycja Bellingshausena... Trochę trudniej, jeśli nie liczyć baz w Nikaragui, z Ameryką Łacińską, ale na początek można by, powołujące się na dekret Rady Komisarzy Ludowych o konfiskacie majątków zdrajców, zająć hacjendę na obrzeżach Mexico City, która należała w 1940 roku do Trockiego.

Najciekawiej będzie w Afryce, którą na serio zainteresował się awanturniczy Kozak Aszinow, zakładając w 1888 roku „Nową Moskwę" w pobliżu dzisiejszego Dżibuti. Precedens więc jest, umocniony przez zażyłe relacje Kremla z Hajle Sellasje i licznymi republikami ludowymi tworzonymi w sercu kontynentu. Jeśli Moskwa postanowi nawiązać do tej tradycji i wyśle „zielone ludziki" w serce zielonej dżungli, czekać będę w napięciu na ważny komunikat. Może się bowiem zdarzyć, że rosyjska propaganda, z nostalgią odświeżająca dziś pamięć triumfów odnoszonych w 1920 i 1939 roku nad szeregami „białopolaków" i „białofinów", zechce poinformować świat o zwycięskim starciu swoich sił z reakcyjnym oddziałem białozulusów.

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów