Dorota Kędzierzawska ustawiła kamerę, a aktorka opowiadała o swoim życiu. Przez półtorej godziny nic na ekranie się nie działo, a nie można było oczu oderwać. Coś fantastycznego.
A potem na ring wyszedł Andrzej Gołota, niegdysiejsza muza Wisławy Szymborskiej, ikona Pruszkowa, ostatnia nadzieja białych, kawaler listu żelaznego, człowiek, który podzielił Polskę nie gorzej niż Jarosław Kaczyński.
Gołota był dobrym bokserem, pozostał niewątpliwie ciekawym człowiekiem, który częściej bił, niż sam dostawał, więc boks nie zrobił spustoszenia w jego mózgu. Tym bardziej się dziwię, że dał się namówić na groteskową walkę. Oczywiście trzeba mieć szacunek dla dwóch pięściarzy w zaawansowanym wieku za to, że wytrzymali na ringu 12 minut. Fakt, starali się, żeby nie trafić i broń Boże nie upaść, bo mogliby się już nie podnieść. Ale robili to nawet z wdziękiem, jeśli można tak powiedzieć. Wszystko dla jakichś złudzeń osobistej satysfakcji i żeby odpustowa gawiedź w hali miała frajdę. W sumie: nie czepiam się ponad miarę. W końcu ja też oglądałem to z ciekawości, choć zażenowany. Pożegnał się Gołota z kibicami w Polsce, pod Jasną Górą, i tyle.
W zawodach wymagających sprawności fizycznej wybór momentu, w którym należy odejść, bywa trudny. Poszedłem kiedyś do Teatru Wielkiego, żeby w „Dziadku do orzechów" zobaczyć słynną primabalerinę. Niestety, była już w wieku Gołoty, od kilku lat powinna zażywać uroków emerytury, jako babcia nadawała się wprawdzie do dziadka, ale nie na scenie. Przykre to było, bo ona bardzo chciała zaprzeczyć prawom biologii i walczyła o to bezskutecznie, czasami nawet przy śmiechach widowni, gorszych od gwizdów.
Pelemu wydawało się, że 50. urodziny uświetni występem w reprezentacji Brazylii, i dopiął swego, bo to Pele. Tyle że młodsi od niego o ćwierć wieku partnerzy i przeciwnicy nie mieli dla jubilata zrozumienia, a on już nie nadążał. Dla pokolenia, które go wcześniej nie widziało, był tylko żywym eksponatem z muzeum futbolu.