Marcin Kilanowski: Gotowi ustąpić miejsca w kolejce?

Być może, gdy staramy się o pracę, ktoś inny otrzyma zatrudnienie dzięki rozwiązaniom afirmatywnym. Jednak jako młodzi biali mężczyźni nie powinniśmy na tę osobę patrzeć jak na rywala, lecz jako na jednego z nas, członka tej samej wspólnoty ludzkiej. Jego czy jej rozwój jest tak samo ważny jak nasz. W dłuższej perspektywie jego lub jej rozwój to także nasz rozwój - mówi Marcin Kilanowski, prawnik.

Publikacja: 17.01.2025 15:01

Marcin Kilanowski: Gotowi ustąpić miejsca w kolejce?

Foto: REUTERS/Marko Djurica

Plus Minus: Czy pod rządami nowego prezydenta Amerykanie będą bardziej wolni?

Odpowiedź zależy oczywiście od tego, jak definiujemy to kluczowe pojęcie. Indywidualistyczne rozumienie wolności, określane jako „wolność od” przymusu, stanowi fundament filozofii liberalnej. Jednak to, czego dokładnie ten przymus dotyczy i jak się przed nim zabezpieczyć, różni współczesnych piewców wolności, czy to w Stanach, czy gdzie indziej. Nieco upraszczając, aktualna polaryzacja amerykańskiego społeczeństwa wiąże się z tym, czy za większe zagrożenie dla wolności uznaje się państwo zaangażowane w wyrównywanie szans, czy może zderegulowany rynek gospodarczy prowadzący do bogacenia się jednych i ubożenia innych.

Ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych wolność pojmowali w bardzo indywidualistyczny sposób, a jedyne zagrożenie dla niej widzieli w państwie. Amerykańska konstytucja i pierwsze poprawki skupiają się na tym, by państwo respektowało wolność religijną czy np. prywatną własność, której przedmiotem mógł być nawet człowiek jako niewolnik. Nie znajdziemy tam w ogóle tzw. praw socjalnych.

Zarówno rewolucja francuska, jak i amerykańska odwoływały się do idei wolności. Różniły się jednak nie tylko kontekstem, w którym wystąpiły, ale samą wizją wolności. W Ameryce w przeciwieństwie do Francji wolności nie łączono ze sprzeciwem wobec wyzysku i nierówności. W konsekwencji rewolucji amerykańskiej rozwinęło się państwo minimalne, którego rola w gospodarce i społeczeństwie była ograniczona, co osiągnęło apogeum w tzw. erze lochnerowskiej. Szczęśliwie okres ten się zakończył wraz z rozwojem polityki Welfare State, państwa dobrobytu.

Czytaj więcej

Marcin Kilanowski: Solidarne społeczeństwo jest możliwe, ale zegar tyka

W tzw. erze Lochnera (lata 1905–1937) Sąd Najwyższy uznawał jakiekolwiek regulacje propracownicze, takie jak maksymalny czas pracy czy wynagrodzenie minimalne, za naruszenie wolności, a dokładniej konstytucyjnej swobody umów. Chcącemu nie dzieje się przecież krzywda. Skoro pracownicy zgadzają się na takie umowy, to przecież państwo nie może wchodzić w tę sferę z butami…

Zagorzali libertarianie z radością powitaliby powrót do tamtych czasów. Nie dostrzegają jednak, że brak zaawansowanych instrumentów ochrony prawnej dla słabszej strony umowy może prowadzić do nierówności społecznych. A to prowadziło do ograniczenia zakresu wolności wielu osób, grup lub całych społeczeństw.

Jeśli ktoś, aby przeżyć, musi pracować codziennie po 12 godzin, bo nie ma innego wyboru, nie jest tak naprawdę wolny. Bez równości wolność jest iluzoryczna. W erze lochnerowskiej w imię wolności dochodziło do pozbawiania wolności. Taki paradoks. Tylko akurat tych, którzy cieszyli się zapleczem finansowym, to nie dotyczyło. Bogatym nierówności mogą nie przeszkadzać, ale w gruncie rzeczy to myślenie bardzo krótkowzroczne. Pokazała nam to rewolucja francuska i jej XIX-wieczne reminiscencje, rewolucja rosyjska 1917 r.

Czyli bogatsi powinni zgadzać się na podatek progresywny i transfery socjalne, po to aby uchronić się przed rewolucją?

Ostatnio obserwowaliśmy upadek Wenezueli. Nie można budować pokojowych relacji społecznych, bezpieczeństwa wspólnotowego, gdy tylko nieliczni są uprzywilejowani i mają realny wpływ na swoje życie, podczas gdy inni teoretycznie posiadają prawa, które w praktyce nic nie znaczą. Oczywiście, zdecydowanie bardziej szlachetnym argumentem niż strach przed rewolucją jest poczucie solidarności i braterstwa w rodzinie ludzkiej.

Ze strony Partii Demokratycznej, ale i różnych socjaldemokratycznych sił w innych częściach świata, wychodzą rozwiązania prawne wprowadzające instrumenty tzw. dyskryminacji pozytywnej. Tworzy się specjalne udogodnienia dla grup uznanych za specjalnie narażone na dyskryminację. Starsi Polacy pamiętają dodatkowe punkty na egzaminach na studia za chłopskie bądź robotnicze pochodzenie…

Zacznijmy może od wyjaśnienia pojęcia. Dyskryminacja pozytywna, określana także jako akcja afirmatywna lub preferencyjne traktowanie, jest kontrowersyjnym zagadnieniem w dziedzinie polityki społecznej i prawa. Założeniem leżącym u podstaw jest postulat, by każdy miał takie same możliwości, bez względu na wiek, płeć, kolor skóry etc. Polega ona na wprowadzaniu specjalnych środków lub preferencyjnych działań na rzecz określonych grup, które były marginalizowane w przeszłości lub znajdują się w niekorzystnej sytuacji. Celem akcji afirmatywnej jest wyrównywanie szans i przeciwdziałanie utrwalonym nierównościom. Zwolennicy tych działań argumentują, że jest to konieczny środek tymczasowy, aby wyrównać szanse i zrekompensować historyczną dyskryminację. W praktyce stosowana jest w różnych dziedzinach, takich jak rekrutacja na studia, zatrudnienie (np. wymóg, aby jakiś procent pracowników u danego pracodawcy stanowiły osoby niepełnosprawne), udział w życiu politycznym (np. parytety płciowe na listach wyborczych).

Sąd Najwyższy USA w 2003 r., rozpatrując sprawę Grutter v. Bollinger, uznał, że preferencyjne traktowanie kandydatów z grup niedoreprezentowanych nie stanowi naruszenia konstytucji. Jednak akcja afirmatywna nie jest w żaden sposób nakazana przez prawo federalne – decyzja o jej wprowadzaniu bądź nie pozostaje w gestii poszczególnych stanów. W 2023 r. jednak w sprawie Students for Fair Admissions v. Harvard przyznał rację białym kandydatom na studia, którzy poczuli się dyskryminowani przez akcję afirmatywną.

Wielu młodych białych mężczyzn głosowało na kandydata republikanów, ponieważ czują się ofiarami akcji afirmatywnej. Zewsząd słyszą, że są uprzywilejowaną grupą, tymczasem ich życiowe doświadczenie temu przeczy. Czy więc promowanie jednostek za przynależność do danej grupy, a nie za kompetencje, to dobra metoda urzeczywistniania sprawiedliwości?

Spostrzeżenie, że preferencyjne traktowanie może prowadzić do pojawienia się nowych form dyskryminacji i niesprawiedliwości jest jednym z argumentów przeciwników dyskryminacji pozytywnej. Naprawiając zaistniałą w przeszłości krzywdę, tworzy się nową, co może prowadzić do pojawienia się nowych konfliktów i podziałów społecznych. Jeszcze innym argumentem przeciw jest ten, że akcje afirmatywne mogą prowadzić do stygmatyzacji grup, które są nimi objęte. Pewne osoby mogą być postrzegane jako ci, którzy swoją pozycję zawdzięczają nie kompetencjom, a preferencyjnemu traktowaniu.

Słyszałem kiedyś o wielodzietnej rodzinie, która zawsze jeździła na wakacje nad morze. Ich odpoczynek po tym, kiedy wprowadzono program 500+, wiązał się z pewnym dyskomfortem. Czuli na sobie spojrzenia osób przeliczających ich dzieci na złotówki…

Dodatkowo wątpliwości budzić może, które grupy społeczne mają być tymi, które będą wspierane, i na jakiej zasadzie.

Mało osób o tym wie, ale przed wojną secesyjną nie tylko nie każda czarnoskóra osoba była niewolnikiem, ale byli też tacy Afroamerykanie, którzy sami posiadali niewolników. Ich pozycja ekonomiczna mogła być zdecydowanie lepsza niż niejednego białego imigranta z Europy.

Ale spójrzmy nawet na współczesną rzeczywistość. Tak naprawdę tylko nieliczni mogą cieszyć się lepszą pozycją względem innych, będąc spadkobiercami swoich poprzedników – słynny 1 proc. najbogatszych. Jednakże w większości przypadków my, jako biali mężczyźni z inteligenckich rodzin, nie mamy już owej uprzywilejowanej pozycji. Świat się zmienił. Stajemy przed tymi samymi wyzwaniami co wszyscy inni, nie mając lepszych szans. Dziś rynek wymaga od nas więcej, a w zamian daje mniej. Musimy być bardziej wykształceni niż nasi dziadkowie. Musimy pracować dłużej i więcej, a jednocześnie wynagrodzenia za oddanie większości naszego życia są niewystarczające, biorąc pod uwagę wzrastające koszty życia – tyczy się to cen za nieruchomości w dużych miastach, kosztów wykształcenia naszych dzieci czy opieki zdrowotnej.

W zglobalizowanym świecie, gdzie uwolniono wolny rynek od kontroli państwa, klasa średnia przestała istnieć, jak wskazują np. wyniki badań socjoekonomicznych Branca Milanovica opublikowane w jego słynnym dziele „Globalne nierówności”. Jak w takich warunkach, gdy zostaliśmy pochwyceni przez system korporacyjnego podążania za maksymalizacją zysku, mamy wykazać się wrażliwością na historyczną dyskryminację? Sami jesteśmy wykorzystywani i marginalizowani, bo spychane są na bok nasze ludzkie potrzeby i tłumione szanse na pełen indywidualny rozwój. Niż demograficzny w licznych krajach rozwiniętych, procent rozpadu związków małżeńskich, odsetek osób pod kontrolą psychologów, bo będących pod presją stresu czy zmagających się z zawodowym wypaleniem, wskazują na poziom owego wykorzystania i marginalizacji.

Nasza sytuacja jest chyba lepsza niż mieszkańców krajów rozwijających się.

Owszem. Usunęliśmy wyzysk z naszych oczu, przenieśliśmy go do Chin i innych krajów. Ma jednak on wciąż miejsce i u nas. Choć na innym poziomie, wyzyskiwani jesteśmy my sami. Jest on jednak zakamuflowany i trudniej go dostrzec. Po ukończeniu dwóch fakultetów, znając kilka języków obcych, pracując do późnej nocy w kancelariach i korporacjach, nadal spłacamy raty kredytu, jaki zaciągnęliśmy, by mieć niewielkie mieszkanie, w którym czeka na nas jedno dziecko surfujące po internecie i zmagające się z samotnością, a w co piątym przypadku z depresją.

Dużo by można mówić o strukturalnych przeszkodach, które nie pozwolą nam na indywidualny rozwój, rozwój naszych rodzin i krajów. Niewiele się mówi o przyczynach, bo nie do końca są one zrozumiałe. Polityczne zaś propozycje mówiące o takim czy innym wieku emerytalnym, zwiększeniu opodatkowania lub inwestycji w edukację, by lepiej przygotowywać absolwentów do rynku pracy, przerzucają koszty polepszenia sytuacji w kraju na obywatela i na państwo, pozostawiając beneficjentów tych działań na uboczu, bez poczucia odpowiedzialności za przyszłość miejsca, w którym mogą istnieć i działać. Korporacje, bo o nich myślę, mają skupiać się tylko na generowaniu zysku dla swoich udziałowców.

Skoro prawie wszyscy mamy źle, to dyskryminacja pozytywna jest nieuzasadniona?

To, że często sami jesteśmy wykorzystywani, nie powinno nas zamykać na tych, którzy mają gorzej niż my. Dzisiaj również urodzenie się w określonym środowisku determinuje. Nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Jeśli urodzimy się na przedmieściach Paryża, Amsterdamu, Londynu, to pozostanie nam uczęszczać do gorszych szkół i ośrodków leczniczych. Praca, jaką zdobędziemy, będzie wypadkową otrzymania owej gorszej edukacji. Jeśli chcemy, aby ludzie mogli rozwijać się na miarę swoich talentów, musimy kreować takie warunki dla rozwoju, które będą to umożliwiać jak największej liczbie osób.

Nie zgadzam się z twierdzeniem, że ogłoszenia o pracę z informacją, że preferowane są osoby starsze, z niepełnosprawnością, o innym kolorze skóry lub kobiety, są „dyskryminujące”. Są przejawem pozytywnych działań, które mają stworzyć możliwości rozwoju dla tych wykluczonych, którymi mogą być także nasi bliscy lub którymi za chwilę możemy się stać i my. Wystarczy spojrzeć szerzej poza dany moment życia, w którym się znajdujemy. Ważne jest, by uświadomić sobie, że bycie innym dotyczyć może nas samych w bliższej lub dalszej perspektywie. Niewprowadzenie zmian może skutkować naszym wykluczeniem, gdy staniemy się starsi, przy modelu, że w miejscach pracy preferowane są osoby młode.

Osobom bezdzietnym jest łatwiej rozwijać karierę zawodową.

Właśnie. Możemy stać się wykluczeni, gdy założymy rodzinę i będziemy mieli dzieci, a preferowane są osoby niemające planów rodzicielskich i w pełni dyspozycyjne. Może nas niespodziewanie dotknąć choroba lub niepełnosprawność. Takie zmiany życiowe nie pozbawiają nas wiedzy i umiejętności. W praktyce jednak będzie nam trudniej na rynku pracy.

Czytaj więcej

Daria Frąckiewicz: Kaszuby nie zginą

Czy filozofia społeczna, filozofia prawa jest w stanie wypracować kryteria, które rozstrzygną, do jakiego stopnia dyskryminacja pozytywna jest uzasadniona, a kiedy staje się już przesadą?

Przedstawia się liczne kryteria, które miałyby ułatwić jej stosowanie. Kluczowe kwestie to: czy dane działanie ma szansę wyrównać historyczne nierówności; czy przynosi pozytywne efekty dla jednostki i ogółu w długiej perspektywie; czy nie wpływa negatywnie na innych.

Przy czym kryteria to jedno, a ocena podejmowanych na ich podstawie działań to drugie. Ta druga zależy od światopoglądu. Niektórych stosowanie tych czy innych kryteriów nie pocieszy, bo i tak będą uważać, że coś tracą. Nie są na to gotowi, bo warunki, w których żyją, nie są sprzyjające, o czym mówiłem już wcześniej.

Moim zdaniem kluczowe przy rozważaniu tego, czy wprowadzić jakieś afirmatywne rozwiązanie, czy nie, powinno być postrzeganie jednostek uwzględniające horyzont wspólnoty. W patrzeniu na rzeczywistość społeczną trzeba odrzucić sztywny podział jednostka–wspólnota. To bowiem, jaka jest nasza codzienna praktyka życiowa, wpisane jest w sieć zależności, w których my jesteśmy częścią innych, tak jak i inni są częścią nas. Warto sięgać do myśli amerykańskiego filozofa Johna Deweya, by poszerzać swoje zrozumienie w tej materii. Być może, gdy staramy się o pracę, ktoś inny otrzyma zatrudnienie. Jednak jako młodzi biali mężczyźni nie powinniśmy na tę osobę patrzeć jak na rywala, lecz jako na jednego z nas, członka tej samej wspólnoty ludzkiej. Jego czy jej rozwój jest tak samo ważny jak nasz. W dłuższej perspektywie jego lub jej rozwój to także nasz rozwój.

Odnoszę wrażenie, że dzisiaj myślenie wspólnotowe przychodzi z trudnością. Indywidualistyczny liberalizm, edukacja i rynek pracy promujący wyścig szczurów, rozpad więzi rodzinnych, sąsiedzkich, osłabienie poczucia przynależności do Kościołów i narodów, globalizacja, konsumpcjonizm sprawiają, że nie mamy wyczucia dobra wspólnego.

Można oczywiście powiedzieć, że obecne warunki zniszczyły nasze poczucie wspólnoty i zepchnęły nas na pozycje, w których jako jednostki próbujemy sobie radzić, a inni, dzięki rozstrzygnięciom systemowym, wykorzystują nas i rozgrywają jednego po drugim. Nie uważam jednak, że kiedyś nasze poczucie wspólnoty było większe. Być może bardziej utożsamialiśmy się z pewnymi wspólnotami lokalnymi czy nawet narodowymi, lecz nigdy nie cechowało nas poczucie wspólnoty na poziomie globalnym. W dzisiejszych czasach tak niewiele jednak trzeba, by człowieka takiego jak my dostrzec w innych ludziach, czasami znacząco od nas oddalonych. Kiedyś Ryszard Kapuściński mi powiedział, że gdziekolwiek był, „matki tak samo płakały po utracie dziecka”. Dziś, dzięki masowym środkom komunikacji, nie musimy daleko podróżować, by się o tym przekonać.

Nie da się jednak nikogo zmusić do tego, by dostrzegł, że rozwój innych ludzi i innych krajów to także w ostatecznym rozrachunku jego rozwój.

Ostateczna ocena wartości dyskryminacji pozytywnej zależy od konkretnego kontekstu i podejścia do niej w danej społeczności czy w kraju. Innymi słowy, pomimo wartościowych założeń warto zawsze wziąć pod uwagę, czy w danych okolicznościach jesteśmy jako jednostki i społeczeństwo gotowi na akcje afirmatywną. Czy żyje się nam tak dobrze, że nie musimy już stać w kolejce, pędzić w wyścigu o zapewnienie sobie indywidualnego, rodzinnego czy wspólnotowego dobrobytu? Być może nie jesteśmy gotowi, by cieszyć się tym, co mamy, i zaprzestać gromadzenia dóbr, a tym samym nie jesteśmy gotowi, by przepuścić w kolejce, ustąpić miejsca w dążeniu do stanowisk czy zachęcać, by to inni mieli możliwość zapewniania sobie lepszej przyszłości.

Warto zadać sobie pytanie, czy chcemy wziąć na siebie odpowiedzialność za historyczną i obecną pozycję społeczną innych, w sytuacji gdy to nie my ją stworzyliśmy? Być może jesteśmy już na tyle etycznie dojrzali, że nie chcemy sami z pewnych nierówności korzystać, z tego, że my mamy uprzywilejowaną pozycję względem innych, lecz czy jesteśmy gotowi, by wziąć na siebie ciężar zrekompensowania przeszłych i istniejących niesprawiedliwości? Odpowiedź jest negatywna. Nie jesteśmy gotowi, bo w zderegulowanym gospodarczo świecie należymy do tych, którzy muszą walczyć o przetrwanie, gdy najbogatszy 1 proc., najczęściej za pomocą korporacji, kontroluje połowę światowego majątku, negocjuje regulacje prawne, które będą sprzyjały ich dalszemu bogaceniu się, i unika płacenia podatków, wykorzystując istniejące regulacje na poziomie międzynarodowym. Akcja afirmatywna w takich okolicznościach to znów przerzucanie kosztów niezbędnych reform na większość obywateli, których na to nie stać. Reformy te są niezbędne, ale trzeba je przeprowadzić w inny sposób.

W jakim kierunku powinny iść te reformy?

Można powiedzieć, nie ma wolności i równości bez solidarności, która powinna być podstawą funkcjonowania naszych demokracji i porządku międzynarodowego. Uważam, że nasze demokracje powinny się dalej rozwinąć. Liberalne demokracje były już reformowane, dzięki czemu powstały w wielu częściach świata socjaldemokracje. Teraz, w zglobalizowanym świecie, gdzie liczne problemy mają wymiar globalny – zmiany klimatu, pogłębiające się nierówności, migracje czy rozwój nowoczesnych technologii – niezbędne jest, by rozwinęły się demokracje solidarnościowe. Bez nich wartości liberalno-demokratyczne – wolność słowa i zrzeszania się, uczestnictwo w życiu politycznym – nie mogą być w pełni chronione ani nie można z nich w pełni korzystać. Nie ma również możliwości, aby każdy mógł cieszyć się prawami ekonomicznymi, socjalnymi i kulturalnymi, w tym równym dostępem do opieki zdrowotnej, pracy, edukacji i własnego mieszkania, które były i są zasadnicze dla socjaldemokracji.

Czytaj więcej

Tomasz Snarski: Prawo karne może być miłosierne

Istotne jest zbudowanie ram prawnych i instytucjonalnych dla stosunków społecznych, politycznych i gospodarczych opartych na wartościach solidarności i odpowiedzialności przy jednoczesnym zachowaniu kluczowej roli, jaką odgrywają wartości wolności i równości. Na tych wartościach i prawach je chroniących powinno opierać się prawo krajowe i międzynarodowe, a także stosunki krajowe i międzynarodowe. Możemy poradzić sobie z globalnymi problemami, ale potrzebujemy Liberté, Égalité i Fraternité – wolności, równości i braterstwa – dla wszystkich.

Marcin Kilanowski

Profesor prawa Uniwesytetu Mikołaja Kopernika, były tutor prawa w Harvard College i docent w Institute of Global Law and Policy na Harvard Law School. Zaangażowany w prace nad wdrażaniem wytycznych ONZ dotyczących biznesu i praw człowieka.

Plus Minus: Czy pod rządami nowego prezydenta Amerykanie będą bardziej wolni?

Odpowiedź zależy oczywiście od tego, jak definiujemy to kluczowe pojęcie. Indywidualistyczne rozumienie wolności, określane jako „wolność od” przymusu, stanowi fundament filozofii liberalnej. Jednak to, czego dokładnie ten przymus dotyczy i jak się przed nim zabezpieczyć, różni współczesnych piewców wolności, czy to w Stanach, czy gdzie indziej. Nieco upraszczając, aktualna polaryzacja amerykańskiego społeczeństwa wiąże się z tym, czy za większe zagrożenie dla wolności uznaje się państwo zaangażowane w wyrównywanie szans, czy może zderegulowany rynek gospodarczy prowadzący do bogacenia się jednych i ubożenia innych.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Plus Minus
„Al-Asad. Triumf tyranii”: Spokój dyktatora w obliczu Arabskiej Wiosny
Plus Minus
Piotr Trudnowski: Decydująca może być refleksja, czy ja ufam temu politykowi
Plus Minus
Jakub Ekier: Tysiąc pierwszy cud
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Ochrona niepolityczności Kościoła
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Plus Minus
Jan Maciejewski: Erotyk – ostatnia nadzieja ludzkości
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego