Kiedy to się zaczyna? Nie mam na myśli historii, tej wielkiej, dzielącej się na epoki i okresy – raczej tę małą. Odgrywającą się, odgrywaną przez każdego z nas. Biegnącą w rytm odruchów i decyzji, porywów i rezygnacji, a nie wojen, przerywanych kongresami i pokojowymi konferencjami. Te dwie historie są jakoś do siebie podobne – najpierw przyspieszają, burzą się i targają dotychczasowy porządek, żeby następnie spróbować go jakoś załatać. Uspokajają, dają pożyć, ale już na zmienionych warunkach.
Pytam więc o początek tej, w której burzy się krew, nie porządek międzynarodowy; w stan gotowości zostają postawione nie armie i zastępy szpiegów, tylko dusza. Kiedy człowiek zaczyna tworzyć? I w którym momencie zabiera się do tego w taki sposób, że spokojnie może go zastąpić w roli twórcy maszyna. To już Leonardo da Vinci w swoim traktacie „O malarstwie” datował kryzys sztuki na moment, w którym kolejni twórcy, zamiast śledzić naturę, naśladowali dzieła poprzedników. Malowali „z obrazów”, nie „z natury”. Nakarmili swój wzrok płótnami, zamiast wpatrywać się w krajobrazy, twarze i sylwetki ludzi. Każdy epigon był już prorokiem sztucznej inteligencji. Ona tylko sprawniej wywiązuje się z tej roli. Bardziej doskonale i na szerszą skalę. Tamci byli posłusznymi, ślepymi naśladowcami nurtów i szkół; ona zaś próbuje być epigonem człowieka jako takiego. Wszystkiego, co zdążył on stworzyć i wymyślić. Pisze, maluje, komponuje i myśli według dzieł dowolnych epok i nurtów.
Czytaj więcej
Wiedząc, że jest tu potrzebny tylko na chwilę, jest w stanie uczynić tę chwilę – z perspektywy człowieka – nieskończenie długą. Przeciągnął ją już do z górą dwóch tysięcy lat i ma potencjał na drugie tyle. O ile będzie pamiętał, że jest tylko świecą. Nie sam siebie zapalił i nie on zdecyduje, kiedy wolno mu zgasnąć. Mój przyzwyczajony do mroków wzrok pokochał światło świecy, tak samo jak moja zanurzona w ciemnościach dusza kocha Kościół.
Jest bardziej pojemna i wydajna, ale co do swojej istoty pozostaje całkowicie tożsama z każdym z nich z osobna i wszystkimi naraz. Jest epigonem – tym drugim. Kopistą, kompilatorem, im sprawniejszym, tym bardziej ślepym naśladowcą tego, co już było wcześniej. Nie ma przecież oczu, w których mógłby się odbić błysk burzy ani twarz jakiejś nowej Giocondy. Nie ma ciała, które mógłby przeszyć dreszcz zimna albo zachwytu. I co pozornie najbardziej dla nas, ludzi, deprymujące – nie męczy się. Tworzy ot tak, bez wysiłku ani wątpliwości. Jej twórczość nie jest procesem, tylko odruchem. Pojawia się jak światło lampy od naciśnięcia jej guzika.