* * *
Od drzwi domu dzieliło go najwyżej 100 metrów. Chcieli, by był blisko, na tyle żeby móc rzucać mu przelotne spojrzenia z okna kuchni. Czuć jego obecność, jakby był milczącym strażnikiem, posterunkiem czuwającym nad nimi dzień i noc. To tutaj zdecydował się ich los. Mieli 17 lat, gdy je odkryli. Trafili tam przypadkiem – po prostu zabłądzili w lesie. Po jednej jego stronie była szkoła, do której oboje chodzili, po drugiej mieszkała ona. Chłopak pobłogosławił w myślach las, kiedy tylko dowiedział się o jego istnieniu.
Bardzo szybko zauważył, że dziewczyna, w której zakochał się od pierwszego, beztroskiego uśmiechu, jaki mu posłała, przyjeżdża do szkoły autobusem, a do domu wraca piechotą. Gdy pierwszy raz zapytał, czy może ją odprowadzić, ze strachu wbijał wzrok w czubki swoich butów. „Właściwie, czemu nie. W lesie wcześniej się ściemnia”. Od tego dnia aż do matury pokonywał codziennie po szkole kilkanaście kilometrów do domu dziewczyny i z powrotem. Sam mieszkał tuż obok budynku liceum.
Z każdym miesiącem droga zabierała im więcej czasu. Wolniejszy krok, wybieranie bocznych, prowadzących naokoło ścieżek było jak pierwsze wyznanie miłości. Chodząc, nie musieli mówić. Zauważyli, że dobrze im się ze sobą milczy. Cisza między nimi nabrzmiewała na tyle, że nie trzeba było w żaden sposób nazywać tego, co się właśnie dla nich zaczynało. I wtedy dotarli na Koniec Świata.
Była wczesna wiosna, dopiero kończył się marzec. Kilka leśnych ścieżek okazało się przywidzeniem; ale gdy tylko kończyło się jedno, zaczynało następne. Zdawało im się, że to las ich prowadzi. Uchyla przed nimi gałęzie, ubija ziemię pod stopami, sugerując, że tędy właśnie, o tu, gdzie teraz idziecie, chodzą codziennie inni ludzie. Ukrywa przed nimi fakt, że są pierwszymi od setek lat, którzy stawiają w tym miejscu kroki. Dziewczyna zaczęła się denerwować, w jej włosy wplątała się pajęczyna, gałązka buku skaleczyła ją w policzek, z daleka – ale wewnątrz lasu obowiązują przecież inne miary odległości, zwłaszcza gdy zgubi się drogę – doszło ich uszu zawodzenie jakiegoś zwierzęcia. Ale to tylko puszcza zabraniała im spoglądać za siebie, poganiała, by szybciej dotarli w miejsce, które chciała im pokazać. Wybijała tym dwojgu z głowy pomysł, który od kilku minut coraz wyżej podniesionym głosem zaczęła forsować dziewczyna. „Nawet o tym nie myślcie, nie pozwolę wam zawrócić. Nie oglądajcie się za siebie” – powiedział do nich las głosem jednego ze swych mieszkańców.
Wreszcie gałęzie zaczęły się przerzedzać, przepuszczając między sobą, wysyłając w ich stronę promienie słońca. Weszli na kamienną, prowadzącą pod górę ścieżkę. Błądzili dłużej, niż im się wydawało, słońce zaczynało już zachodzić. Popatrzyli w górę ścieżki i zobaczyli coś, od czego obojgu ścisnęły się serca. Kilkadziesiąt metrów dalej ścieżka urywała się. Ale nie tylko ona. Tam kończyło się wszystko. Horyzont ucinał się nagle, jak od cięcia gilotyny. A tuż za nim płonęło, jak wnętrze rozgrzanego pieca, niebo. Krwistoczerwone – takie potrafi być ono tylko wczesną wiosną, kiedy krew zaczyna buzować w żyłach, a soki w łodygach roślin. I niebo buzowało taką właśnie, ognistokrwistą czerwienią. Miała odcień pierwszej miłości, kiedy nic nie jest jeszcze oswojone, wszystko budzi ten sam zachwyt i przerażenie. Ale najpiękniejsze (i najstraszniejsze równocześnie) było to, że niebo nie było nad, ale przed nimi. Wydawało się, że wystarczy zrobić kilka kroków, by się do niego dostać. Bo za ucinającym się horyzontem, kończącym w tamtym miejscu światem, nie było przepaści, ziejącej ciemnością pustki, ale szalejące w groźnym, wiosennym tańcu niebo.
W tej chwili chłopak zobaczył stojącą tuż przed nimi ławkę. Byli zaskoczeni jej widokiem nie mniej niż pierwotny człowiek, natknąwszy się u wyjścia swej jaskini na uliczną latarnię. Dopiero ta ławka zaczęła im przypominać o reszcie świata, tej leżącej przed jego Końcem. Siedząc na niej, docierała do nich powoli świadomość, że to tylko zadzierający się pod koniec ścieżki ostro w górę horyzont stworzył złudzenie znajdującej się za nim przepaści. Że dalej, za nim, toczy się życie; jest jakaś droga, wokół niej rosną domy, a w tych domach żyją normalnym życiem ludzie. Ale przyjmowali tę wiedzę na prawach snu. Jakby to ona, rzeczywistość, była złudzeniem, majakiem nawiedzającym świadomość, zaburzającym zdrowe i normalne postrzeganie świata. Te kilka chwil, w trakcie których byli absolutnie pewni, że dotarli na prawdziwy Koniec Świata, były bardziej namacalne, pewniejsze niż cokolwiek z tego, co dotąd przeżyli. I czego jeszcze mieli doświadczyć. Siedzieli i wpatrywali się powoli w dogasające przed ich oczami niebo.