Najsłynniejszy dramat Eugene’a O’Neilla grany przez lata w polskich teatrach pod tytułem „Zmierzch długiego dnia” napisany został już po tym, jak jego autor otrzymał literackiego Nobla. Jego żona Carlotta, której utwór został dedykowany, przyznała, że pisanie tego dramatu było dla jej męża „codzienną torturą”. Wieczorami ponoć wychodził ze swego gabinetu wykończony, a często zapłakany. Kiedy ukończył opowieść, oznajmił dziennikarzom, że ponieważ jedna z występujących postaci nadal żyje, on z szacunku dla niej tej sztuki nie udostępni. Pytanie, czy tą postacią nie jest on sam, zbył milczeniem. Zgodnie z wolą autora, dramat wydano dopiero po jego śmierci. Gdy trafił na scenę, od razu odniósł ogromny sukces.
Bohaterami jest rodzina Turonów: mąż, żona i dwaj synowie. A wszyscy schwytani w kleszcze tragicznego losu. Skażeni są dziedzicznym przekleństwem, polegającym na niemożności dzielenia się miłością. Tym, co ich więzi, jest przeszłość. Nie bez powodu utwór nazwany jest autobiografią twórczą O’Neilla. Autor bowiem próbuje w nim rozprawić się z demonami własnego dzieciństwa i młodości. Życia naznaczonego kłamstwem, tchórzostwem i grą pozorów, w efekcie prowadzącego do uzależnień. Oto zaglądamy do domu alkoholika i morfinistki. Z czasem dowiadujemy się, że ten alkoholizm jest także rodzajem ucieczki od życia i odpowiedzialności ich dwójki dorastających synów.
Czytaj więcej
Tygodniowy pobyt w Czechach może dać Polakowi sporo do myślenia. Czy jednak pomaga mu nabrać dystansu do siebie?
Belgijski reżyser Luk Perceval, przygotowując premierę w Starym Teatrze, sam napisał scenariusz. Wykorzystał do tego nowe tłumaczenie utworu Karoliny Bikont oraz wsparł się pomocą dramaturga Romana Pawłowskiego. Spektakl grany jest pod zmienionym tytułem „Pewnego długiego dnia”.
Na pustej scenie stoi pusty fotel. Tak zdezelowany jak życie bohaterów, którzy na nim za chwile zasiądą lub tylko przycupną. A w tle biały ekran. Aktorzy muszą grać więc „bez podpórek”.