Wielu straciło przyjaciół w masakrze w sali Bataclan i w kawiarnianych ogródkach, zamienionych przez islamskich terrorystów w miejsca straceń. Jak ci, którzy nie przyszli wtedy na rendez-vous ze śmiercią, żyją z traumą myśli, że „to przecież mogłem, mogłam być ja...". Z tym – według francuskiej opinii publicznej – stygmatem całego pokolenia?
Z tego, co mówią, nie wynika, by ów ciężar był nie do udźwignięcia. Nie zmienili nawyków i upodobań, kręgu znajomych, ulubionych uliczek i lokali. Jeśli coś utracili, to na pewno nie apetyt na życie. Już prędzej niewinność. Dla „Generation Bataclan" wojna na własnej ziemi, nawet ta zimna, należy do prehistorii, która się dokonała i zamknęła. Nie budzi grozy mgliste wspomnienie rozsypujących się Twin Towers, bo – jak zapamiętały ówczesne dzieci – to działo się w telewizji, więc nie naprawdę. Od poprzedniej fali „ślepego terroru" w Paryżu, z połowy lat 90., upłynęło jeszcze więcej czasu.