Polityki unikam jak ognia, zwłaszcza od czasu, gdy tak mocno wkrada się w nasze życie. Ludzie, którzy tworzą największe podziały, aranżują konflikty, antagonizują, podczas oficjalnych wystąpień nawołują do pojednania. W takiej sytuacji człowiek, który naprawdę łączy, ma siłę i odwagę wznieść się ponad podziałami, nie jest bezwolną marionetką, pustą wydmuszką czy wyrachowanym cynikiem, jest na wagę złota.
Jeśli teraz przed kolejną rocznicą katastrofy smoleńskiej ktoś zapytałby mnie o takie osoby, wymieniłbym bez wahania dwie. Maria Kaczyńska i Tomasz Merta. Dlaczego ja, gardzący polityką, chcę napisać właśnie o nich? Dla mnie to nie jest sprawa polityczna, to sprawa ludzka. Tomek Merta, mój kolega z polonistyki, który wybierał się do Smoleńska jako wiceminister kultury, był z pewnością jednym z najbardziej prawych ludzi, jakich znałem, odpowiedzialnym, pracowitym. Wszystkiemu, czym się zajmował, poświęcał się całym sobą. Człowiek o otwartym umyśle, z którym fantastycznie prowadziło się nie tylko literackie dysputy. Nigdy nie ukrywał swych konserwatywnych poglądów, a mimo to zawsze był otwarty na dialog. Słuchał innych, nawet tych, od których wiedział dużo więcej, co nie było wcale takie rzadkie.