Mam świadomość, że zaraz zostanę napadnięty przez wszystkich zwolenników respektowania bogactwa różnych tradycji i przez historycznych purystów, którzy będą godzinami przekonywać mnie, że przecież nie powinienem się czepiać, bo 1 Maja to nie święto komunistyczne, ale lewicowe, a do tego nawet Kościół, ustanawiając patronem tego dnia św. Józefa Robotnika, jakoś je usynowił i zaakceptował.
Wszystko to prawda (choć 50 lat głębokiej komuny wycisnęło na tych „obchodach" głębokie piętno i trudno uciec od komunistycznych skojarzeń), ale nawet nie to jest najważniejsze. Otóż w polskim wydaniu 1 Maja nie ma nic wspólnego ze świętem pracy, klasy robotniczej czy czegokolwiek w tym stylu. Jest to czas wielkiego grillowania, słodkiego lenistwa, wyjazdów zagranicznych i spędzania czasu przed telewizorem. Niczego więcej. Z pracą, upamiętnieniem związków zawodowych, działaczy robotniczych nie ma to nic wspólnego. To czas wielkiego żarcia. I już choćby dlatego warto zadać pytanie, czy rzeczywiście jest sens trzymania w kalendarzu „święta", które jest treściowo puste, a jedyne, co komukolwiek owo „świętowanie" daje, to odpoczynek i okazja do wyjazdu.