Dwa lata wcześniej wybuchła w Warszawie „wojna żydowska", jak określił konflikt Kazimierz Bartoszewicz, autor książki pod takim tytułem. Przelewano w niej atrament i żółć.
Pretekstem do wojny był występ utalentowanych skrzypaczek, sióstr Neruda, Morawianek. Na koncercie – niemal pustki. „Brakowało mianowicie – relacjonuje Bartoszewicz – plutokracji żydowskiej, która chlubiła się popieraniem muzyki". W tym bowiem czasie – ponoć przypadkowo – w domu bankiera Epsteina odbył się koncert z udziałem wybitnych artystów krajowych i zagranicznych.
Nieobecność Żydów oburzyła Józefa Keniga – do niemuzykalnych Polaków nie miał pretensji. Pustki na sali tłumaczył tak w „Gazecie Warszawskiej", opisując jedną z sióstr: „Brak jej orlego nosa, cery śniadej, czarnych włosów (...) nazwisko jej nie kończy się na berg, blatt, kranc, stern lub podobnie".
Wybuchła burza, ostro odpowiadano Kenigowi i Antoniemu Lesznowskiemu, redaktorowi naczelnemu. Jeden z polemistów pisał: „Korz się przed zaletami żydowskimi (...) U Żydów działalność i bogobojność, u was brak czynności i obłuda". Wzajemne oskarżenia padały z obu stron.
Trzech rabinów i pogrzeb
Artykuł Keniga był przejawem lęku przed Żydami. Polacy bali się, że zostaną zmajoryzowani ekonomicznie we własnym kraju. Obawiali się się, że ich będą tylko ulice, a Żydów – kamienice, a w nich banki, kantory, firmy handlowe Kronenbergów, Bergsonów, Koniców, Landauów, Wawelbergów. Lękali się, że jakaś panna Łęcka odda rękę żydowskiemu, asymilującemu się Wokulskiemu i wkroczy on na salony polskich elit. Martwili się wpływem żydowskim na polskie, chrześcijańskie dusze. Kraszewski potrafił napisać, że Żydzi dla podbicia kursu na giełdzie ukrzyżowaliby jeszcze raz Jezusa.