Takiego pojedynku na miny w polskiej kulturze dawno nie było. W roli Miętusa Marcin Świetlicki – poeta, wokalista, ostatnio także autor kryminałów, legenda tzw. pokolenia „bruLionu”, typ szorstki, depresyjny, nieprzewidywalny. W roli Syfona Piotr Marecki – redaktor kwartalnika „Ha! art”, zaangażowany w budowę nowego środowiska lewicowego w Polsce, typ gładki, zdrowy na ciele, do bólu przewidywalny.
Groźne miny to znak firmowy Świetlickiego. Niedoszły poeta przeklęty, buntownik, o którym „nic nie ma w konstytucji”, przybierał je w latach 90. ubiegłego stulecia wielokrotnie, najpierw w poezji i wywiadach, a później na scenie jako lider Świetlików. Z czasem jednak przełamał tę autokreację. W 2007 r. pozwolił Wojciechowi Bonowiczowi ułożyć ze swoich „wierszy religijnych” tom „Nieoczywiste”, a nawet odebrał Nagrodę Poetycką im. księdza Jana Twardowskiego.
Teraz, w wywiadzie dla „Dziennika”, wyśmiewa swoją młodzieńczą buńczuczność i określa się jako anarchokonserwatysta. W znacznym stopniu identyfikuje się z bohaterem własnych kryminałów, który słucha starych płyt, czyta stare książki, a alkohol spożywa w sposób tradycyjny, gardząc wymyślnymi drinkami. Wyznaje, że nie potrafiłby szydzić z miłości i wiary. W końcu wspomina o śmieszności lewicującej młodzieży, która „każde barachło łyka bezkrytycznie”.
Odpowiedź w imieniu lewicującej młodzieży formułuje Marecki. W portalu „Krytyki Politycznej” twierdzi, że Świetlicki się skończył. „Na fali transformacji ustrojowej został nie do końca słusznie wyniesiony bardzo wysoko”, a potem „odpadł, zaczął tracić popularność i publiczność na rzecz młodszych, lepszych, ciekawszych”. Problemem starego buntownika ma być to, że nie umie się zachwycać gejami ani feministkami. Z dystansem obserwuje karierę Zuty Młodziakówny w „Tygodniku Powszechnym”. Słowem, zdziadział, zdrobnomieszczaniał i przestał być sexy.
Marecki nawet nie udaje, że interesuje go literatura. Wprawdzie jako licealista z wypiekami na twarzy czytał „bruLion”, ale w porę się zinfantylizował, zmetropolizował i useksownił. Kiedy z rodzinnej wioski w Beskidzie Niskim wyjeżdżał na studia polonistyczne do Krakowa, głowę miał przepełnioną cytatami z wierszy. Wkrótce jednak założył „Ha! art” i skoncentrował się na poszukiwaniu języka, który sprostałby takim tematom jak aborcja, mniejszości seksualne, antykonsumpcjonizm czy glanowanie Jana Pawła II. Nic dziwnego, że niedostatek rewolucyjnej czujności budzi w nim fizyczny wstręt. „Zrzygałem się i wyszedłem” – wspomina swój krótki pobyt na koncercie Świetlików.