Robert Mazurek rozmawia z Antoniną Krzysztoń

Antonina Krzysztoń, pieśniarka

Publikacja: 13.08.2011 01:01

Robert Mazurek rozmawia z Antoniną Krzysztoń

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński Robert Gardziński

W latach 80. Kaczmarski był na Zachodzie, Kelus przestał grać, został Gintrowski i pani. Stała się pani bardem opozycji.

Antonina Krzysztoń:

Przestał grać nie tylko Janek Kelus, ale również Jacek Kleyff, których słuchaliśmy na kasetach, więc rzeczywiście było nas niewielu. Występowałam w Muzeum Archidiecezji, w salkach katechetycznych i kościołach, po domach...



To była błyskawiczna kariera, bo tak na serio zaczęła pani śpiewać dopiero wtedy.



Nie było żadnej kariery, po prostu śpiewanie. Wcześniej, w latach 70., nie bardzo było jak, byliśmy w oczywisty sposób poza oficjalnym obiegiem. Grałam więc i podśpiewywałam po domach.

Aż przyszedł 1981 rok...

I ja się dowiedziałam, że Maciej Zembaty organizuje w rocznicę Sierpnia w gdańskiej Hali Oliwia Przegląd Piosenki Prawdziwej. Więc razem z niestety nieżyjącym już Andrzejem Wyrzykowskim pojechaliśmy do Gdańska. Mówię Zembatemu, że chciałabym wystąpić. „A co byś chciała zaśpiewać?" To zaśpiewałam mu te trzy piosenki na korytarzu, jak staliśmy. „No dobrze, to wystąpisz drugiego dnia".

Zrobiła pani furorę.

Furorę? To było moje pierwsze śpiewanie do mikrofonu, trzęsły mi się nogi, śpiewałam dla kilku tysięcy i może niektórzy mnie zapamiętali!

Zapamiętali.

Zaśpiewałam dwie swoje piosenki i „Przesłanie pana Cogito", które było moją pierwszą melodią ułożoną do tekstu. Ta piosenka powstała dlatego, że ja mam kłopoty z pamięcią i żeby coś zapamiętać, muszę to sobie zaśpiewać, choćby wzory matematyczne... (śmiech) A „Przesłanie pana Cogito" chciałam pamiętać, żeby sobie nucić, jak mnie zamkną w pierdlu.

Rozśpiewała się pani po wprowadzeniu stanu wojennego.

Śpiewanie było dla mnie pretekstem do spotkania się z ludźmi. To było raczej danie świadectwa niż chęć bycia piosenkarką. To mi w ogóle nie przychodziło do głowy.

Ale pojawiły się kasety.

Na pewno nie robiło się tego dla pieniędzy. Produkcję kaset wymuszali ludzie, którzy chcieli ich słuchać. Jako pierwsza zajmowała się tym Nowa Mirka Chojeckiego. Ja wydawałam w Nowej, CDN i w Poznaniu, nie pamiętam u kogo.

Pani największym sukcesem była kaseta z piosenkami czeskiego barda Karela Kryla.

Na festiwalu w Gdańsku wystąpiła Małgosia Bratek śpiewająca „Motyla". Mnie kompletnie wcięło. Byłam pod ogromnym wrażeniem tej piosenki. „Pod czerwonymi jarzębinami / Zaginął motyl między karabinami / Zdeptał go butem dowódca tyłów / I zginął motyl tak jak nasza miłość".

To robiło ogromne wrażenie, choć na mnie chyba większe zrobiło „Braciszku". I to bardziej pani wersja niż Kryla...

Ale wracając do początku, to już po festiwalu zgłosił się do mnie filmowiec Andrzej Zajączkowski, mówiąc, że Maryna Miklaszewska przełożyła piosenki Kryla i oni mają pomysł, żebym ja to nagrała.

Spadło to pani z nieba.

Bardzo się ucieszyłam! Ale wcześniej przejrzałam te piosenki. Dostałam nagrania Kryla na taśmach magnetofonowych, tłumaczenia i wybrałam kilka. Część piosenek zaśpiewałam ja, a część aktor, który zmarł w tym roku – Andrzej Piszczatowski.

No i właśnie to była dla wielu – co tu kryć, dla mnie również – kultowa kaseta.

Dla mnie to była deklaracja, danie głosu. Nigdy nie byłam mocno polityczna, ale jednak wtedy uznałam, że jeżeli kogoś zamykają za przekonania, za poglądy, to trzeba się za nim ująć, należy zabrać głos.

Pani spotkała Kryla?

Zaczęło się od tego, że w jakieś Boże Narodzenie ktoś wrzucił będącemu na emigracji Krylowi moją kasetę i on się bardzo wzruszył, bo nie wierzył, że jeszcze ktokolwiek słucha, a tym bardziej śpiewa jego piosenki. A tu tymczasem jakaś Polka! Skontaktował nas mieszkający w Szwecji Natan Tenenbaum.

Kiedy to było?

Pod koniec lat 80. Ja dostałam paszport i pojechałam do Natana. Razem czekaliśmy na Karela, którego znałam tylko z głosu. Z pociągu wytoczyła się wielka gitara i grubawy, mały pan z fifką w zębach. Bardzo się polubiliśmy, całą noc graliśmy i śpiewaliśmy u Natana na balkonie. To w Szwecji koncertowaliśmy razem po raz pierwszy.

Niedługo potem, już w wolnej Polsce, wystąpiliście ponownie.

Wyjechałam po Karela maluchem na lotnisko, patrzę, a tu tłum dziennikarzy, telewizja. Pomyślałam, że to fajnie, że tak Kryla witają. On wychodzi, a nikt do niego się nie ruszył – to nie na niego czekali. To było strasznie smutne...

Skoczyliśmy do wolnej Polski, ale sukces osiągnęła pani jeszcze w latach 80.

Nie znoszę tego słowa. W 1983 roku mój przyjaciel Piotrek Cieślak namówił mnie na wzięcie udziału w Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie. „Chociaż weź udział w festiwalu, co ci szkodzi" – mówił. Ja byłam wtedy samotną matką wychowującą dwoje dzieci i wyjazd do Krakowa był poza wszystkim jakąś atrakcją.

Trafiła pani na oficjalny, nadziemny festiwal.

W jury byli Grechuta, Młynarski i Poprawa, kazali mi odśpiewać trzy piosenki – co zrobiłam, a potem ruszyłam w miasto napawać się wolnością. I tak jak jestem niepijąca, tak z tego majowego zachwytu poszłam na piwo, na ulicy kupiłam za wszystkie pieniądze przepiękny słomkowy kapelusz. No i wracam na festiwal, a tu się okazuje, że wygrałam. Nagle wszyscy przyjaciele zjechali się do Krakowa, całkowite szaleństwo.

W 1983 roku wygrywa pani – jednoznacznie związana z „Solidarnością".

No i doszło do konfliktu, bo telewizja miała transmitować koncert laureatów, ale ja się nie zgodziłam. „Ale co pani chce od telewizji?" – dopytywali. „Mam ją w dupie". Po prostu brzydziłam się telewizją. Jak tylko to powiedziałam, to pozostali laureaci – Zespół Reprezentacyjny i Magda Żuk – zrobili to samo.

Spotkały panią jakieś konsekwencje?

Nie zostałam zaproszona na festiwal do Opola i mnie skreślono, a właściwie sama się skreśliłam.

Nadrobiła to pani w latach 90.

Powstała maleńka firma Pomaton, potem przejęta przez wielki EMI, która jako pierwszą kasetę wydała Kaczmarskiego, a pierwszą nagraną dla nich był mój „Inny świat". Oni wymyślili, żeby producentem mojej następnej płyty „Takie moje wędrowanie" został Wojtek Waglewski, i zaproponowali, żebym w „Muzycznej Jedynce" zaśpiewała „Perłową łódź"...

...Która stała się wielkim przebojem.

Nawet wtedy wahałam się, czy się zgodzić na występ w telewizji, ale uległam z dość przyziemnych powodów – byłam w ciąży z trzecim dzieckiem i baliśmy się o byt. Zrealizowaliśmy wideoklip, który w pierwszym miesiącu wylądował od razu na trzecim miejscu, a w kolejnym miesiącu wygrałam! Tomek Kopeć z Pomatonu oniemiał i mówi: „W ogóle nie wysyłaliśmy żadnych kartek!". To i ja osłupiałam, bo dowiedziałam się, że to tak wygląda, iż firmy same wysyłały na siebie kartki... (śmiech)

Gwarantuję pani, że dziś pilnowanie esemesów jest dokładniejsze.

Mam tego świadomość, nasłuchałam się, jak takie rzeczy się załatwia. Ale wtedy mój sukces to był fuks.

Ale nie poszła pani za komercyjnym ciosem, tylko zaczęła grać swoje rzeczy.

Wydałam „Pieśni postne", pojawiła się zupełnie wariacka płyta „Każda chwila", którą zrealizowałam z Leszkiem Możdżerem, Marcinem Pospieszalskim, Adamem Pierończykiem i Joszko Brodą.

Wielki sukces artystyczny, ale mało komercyjny.

Za to ja byłam bardzo zadowolona. Zawsze grałam i gram swoje rzeczy. „Perłową łódź" śpiewam do dziś, Kryla czasami też...

Wciąż ma pani rzeszę wyznawców i gdyby nagrała pani melodie arabskie, to ludzie by to kupili.

Proszę pamiętać, że trochę się czasy zmieniły, ale trudno mi czasami się do nich dostosować. Jedna z firm płytowych proponowała mi kontrakt na kilka lat. A ja zawsze staram się podpisywać umowę na jedną płytę, bo cenię swą wolność, niezależność.

Toteż nikt nie zadba szczególnie o promowanie pani. Bo po co, skoro może pani uciec.

Człowiek niezależny jest nieprzewidywalny w swoich wyborach. I ja rozumiem, że inwestowanie w kogoś takiego jest inwestycją ogromnego ryzyka, bo nigdy nie wiadomo, co mu przyjdzie do głowy.

Jaka jest cena niezależności?

Brak popularności.

A chciałaby pani być popularna?

Ja się czuję powołana do śpiewania. Każdy powinien odszukać swoje powołanie, ja swoje znalazłam.

Wychowała się pani w bardzo specyficznej rodzinie.

Moim tatą był lekarz Jerzy Krzysztoń, nie mylić z pisarzem Jerzym Krzysztoniem, zmarł, gdy miałam cztery lata. Po jego śmierci przyjechałam z mamą do jej siostry, Haliny Mikołajskiej, żony Mariana Brandysa. Zamieszkaliśmy właśnie w tym mieszkaniu, gdzie siedzimy, przy Marszałkowskiej.

Halinę Mikołajską wszyscy znają jako wybitną aktorkę.

Ona była niezwykłą osobą, mocno doświadczoną przez życie. Miała trzy siostry i kiedy najstarsza z nich zmarła, to moja babcia popadła w depresję. To było w czasie okupacji, ciocia Halina, jeszcze nastolatka, poszła do pracy do fabryki, handlowała papierosami, bo musiała zarobić na całą rodzinę i opiekowała się swoją młodszą siostrą – moją mamą.

Kiedy poznała Brandysa?

Najpierw zdążyła mieć dwóch mężów. Kiedyś poszła do SPATiF-u i zobaczyła tam wujka Mariana siedzącego z jakąś kobietą. Podeszła i powiedziała: „Pan chyba siedzi przy niewłaściwym stoliku" (śmiech).

Niezłe.

Choć nie chciałabym być na miejscu tej kobiety.

Brandys zdradza trochę szczegółów także z pani życia w swoich „Dziennikach".

Przeczytałam „Dzienniki" raz i byłam wstrząśnięta, bo ja zapamiętałam to wszystko zupełnie inaczej. Ale cóż, to banalne, że każdy ma swoją opowieść i moja historia na temat tego, co tu się działo, była skrajnie odmienna od tej wujka.

Dlaczego?

Wujek był przez ciocię bardzo izolowany od różnych trudnych sytuacji, które działy się dookoła. To mu zresztą chyba odpowiadało, w ten sposób bronił się przed światem. Ciocia miała do niego stosunek jak do młodszego brata, o którego trzeba dbać.

Nie dawał sobie rady?

Marian Brandys był świetnym pisarzem i znakomicie opisywał postaci historyczne, ale w kontaktach z ludźmi był niesłychanie naiwny i łatwowierny. Może dlatego, że był tak dobry. Mężczyzną w tym domu była bez wątpienia Halina Mikołajska. O wielu rzeczach nie chciałabym mówić, ale to nie był zbyt szczęśliwy dom...

Nie był, bo to byli bardzo wrażliwi ludzie. Mikołajska targnęła się na swoje życie...

Nie chcę o tym opowiadać, ale tu poszło nie tylko o politykę, jak się uważa, ale także o sprawy osobiste, głębokie rozczarowanie ludźmi...

Brandys z „Dzienników" też jawi się jako osoba mocno depresyjna.

Bo taki był. On bardzo lubił ludzi, był dla nich szalenie serdeczny, ciepły, ale miał w sobie pewną nieśmiałość. Zachowywał dystans, bo bardzo bał się naruszenia progu intymności tej drugiej osoby. W jakimś stopniu był introwertykiem.

Siebie we wspomnieniach stawia często w złym świetle, robi z siebie koniunkturalistę.

Wujek się bał, ale też miał odwagę się do tego przyznać.

Był schorowany, prawda?

Był astmatykiem, co zresztą powodowało jego dość częste doły psychiczne i tę depresyjność, o której pan wspominał. Ale też nie chciałabym tworzyć fałszywego obrazu wujka, bo on był bardzo żywy, zainteresowany ludźmi, był ciekawy języka – notował sobie różne powiedzonka, żarty, sposób mówienia.

Kto panią wychowywał? Ciocia?

Ja bym to określiła inaczej: byłam w tym domu i wychowywano mnie w bardzo małym stopniu. Rosłam trochę sama i trochę samotna. Dziś widzę, że tutaj wszyscy tak żyli, każdy zajmował się swoimi sprawami.

Jak to wyglądało?

Każdy miał swój pokój: wujek, ciocia i ja z mamą i siostrą. I to był dom zamykanych drzwi. Wujek miał swój plan dnia: śniadanie, pisanie, spacer i spotkanie ze znajomymi, potem znowu pisał, wieczorem czasem ktoś przyszedł.

Z „Dzienników" wujka jawi się pani jako niezłe ziółko: zbuntowana, urodziwa nastolatka zanurzona po uszy w warszawce.

To nie do końca prawda, bo ja znałam tych ludzi, ale zawsze chodziłam swoimi drogami i byłam bardzo niezależna, wręcz nieufna. Tu oczywiście były jakieś imprezy, na które przychodzili znani artyści, niektórych bardzo podziwiałam.

Miała pani swoich przyjaciół.

Ale to dopiero z czasów studiów psychologicznych na ATK, dzisiejszym Uniwersytecie Kardynała Wyszyńskiego, bo w liceum u niepokalanek w Szymanowie uczyły się dziewczyny z całej Polski.

Dlaczego psychologia?

Po liceum myślałam o szkole teatralnej, ale Bogu dzięki tego nie zrobiłam.

Pracowała pani w zawodzie?

Tak, byłam terapeutką i pracowałam w Instytucie Psychoneurologicznym. Myślę zresztą, że te studia bardzo mi się przydały w życiu.

A jaka była pani ciocia?

Pełna przeciwieństw: z jednej strony niesłychanie czuła i wrażliwa, a z drugiej tak przekonana o swoim zdaniu, że nie można było się przebić. Nigdy nie ustępowała, nie było żadnej dyskusji. Ciocia popadała w skrajności, wszystko było dla niej albo białe, albo czarne. Wymagała bardzo wiele od siebie i równie dużo od ludzi. To nas różni, a wspominam o tym, bo dziś widzę, jak bardzo byłam do niej podobna.

Razem z ciocią była pani w opozycji.

A nawet jeszcze przed nią. Wszystko stało się przez Klub Inteligencji Katolickiej, z którym się związałam na studiach. Przez to środowisko spotkałam matematyków Darka Kupieckiego i Marka Chrobaka, z którym przy okazji grałam na gitarze. To właśnie oni mnie prosili, bym pomogła w wożeniu paczek robotnikom z Radomia. Pojechałam tam ze dwa razy, a potem jeździłam do Ursusa – o tym cioci nigdy nie mówiłam. Po prostu wyjeżdżałam, załatwiałam swoje i wracałam.

Wdepnęła pani w to środowisko na całego.

Byłam wtedy związana z ludźmi z „Robotnika", głównie Heniem i Ludką Wujcami, Wojtkiem Ostrowskim i tym całym środowiskiem KOR. Wszyscy oczywiście znali Romaszewskich. W ogóle jak dzisiaj na to patrzę, to wydaje mi się, że my się wszyscy znaliśmy. W ten sposób związałam się potem z SKS.

Najgorsze represje panią ominęły.

Zatrzymywano mnie na 48 godzin, przesłuchiwano, ale nigdy nie siedziałam dłużej. Tak samo uniknęłam internowania, w przeciwieństwie do cioci.

Zaczynaliśmy od muzyki i na niej zakończmy. Kiedy pojawiła się ona w pani życiu?

Śpiewałam i pogwizdywałam non stop, nawet w aresztach, co niektórzy pamiętają do dzisiaj. To była jakaś forma przekazu, ekspresji – jak byłam smutna, to się pocieszałam, śpiewając. Zresztą do dzisiaj bywa tak, że wesołe piosenki powstają w smutnych okolicznościach. Tak powstały choćby „Łezki", które napisałam w wyjątkowo trudnej dla mnie chwili. Po prostu przyszła do mnie melodia i zaczęłam ją nucić.

Łatwo pani idzie wymyślanie melodii?

Od zawsze przychodziło mi to bez trudu.

Gdzie pani dziś występuje?

W bardzo różnych miejscach: w domach kultury, teatrach, muzeach, kościołach...

Pani nie śpiewa piosenek religijnych, a jednak zawsze tak panią postrzegano.

Bo od samego początku było wiadomo, z jakiej jestem drogi. Bo był i „Hymn o miłości", i „Lament na św. Franciszka", i wiele innych. W zasadzie na każdej płycie dawałam cynk, skąd jestem.

Dlaczego?

Bo to jest dla mnie istotne w życiu, więc musi jakoś funkcjonować w tym, co robię. To nie musi być natrętne, ja nie ewangelizuję wprost, jak robi to choćby Arka Noego. Oczywiście każdy katolik jest powołany do ewangelizacji, ale każdy powinien robić to na swój sposób.

I ja to robię.

Wszyscy to chyba akceptują.

Wie pan, strasznie mnie denerwuje, że jeśli ktoś określi się jako katolik – nawet nie wprost, ale przez dobór tekstów – to od razu wpada w taką szufladę „piosenka religijna" i to dla wielu ludzi kończy rozmowę.

Pani wpadła w gorszą szufladę – polityczną. W ostatnich wyborach prezydenckich znalazła się pani w komitecie Kaczyńskiego.

To był poryw serca. Ja po prostu czułam, że muszę być przy tym człowieku. Nigdy nie angażowałam się w spory polityczne i nadal śpiewam dla wszystkich, a nie tylko jednej partii, jednej grupy. Moja najbliższa przyjaciółka ma zupełnie inne poglądy i to nigdy nie wpływało na naszą przyjaźń.

Znalazła się tam pani razem z innym bardem opozycji i „Solidarności" Janem Krzysztofem Kelusem.

To naprawdę powinno dawać ludziom do myślenia, tym bardziej że wszyscy wiedzą, jak niezależną osobą jest Janek.

rozmawiał Robert Mazurek

Plus Minus
Artysta wśród kwitnących żonkili
Plus Minus
Dziady pisane krwią
Plus Minus
„Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice”: Skandynawskie historie rodzinne
Plus Minus
„PGA Tour 2K25”: Trafić do dołka, nie wychodząc z domu
Plus Minus
„Niespokojne pokolenie”: Dzieciństwo z telefonem