Śledczy pracują bez szczególnej pomocy i pod presją czasu – nie chodzi wtedy o dokładne dokumentowanie tego, co się działo w Treblince. Muszą szukać niezbitych dowodów, że dochodziło tam do ludobójstwa. Dowody są potrzebne, bo za chwilę ruszają procesy norymberskie. Łukaszkiewicz i Trautsolt mają zadanie ustalić liczbę i narodowość ofiar, sposób ich zabijania, organizację obozu. Przede wszystkim szukać dowodów rzeczowych i przesłuchiwać świadków, by jak najszybciej ustalić nazwiska esesmanów i ukraińskich wachmanów.
Prace w terenie to ułamek całego śledztwa. Mierniczy Trautsolt wymierza teren obozu (obowiązuje do dziś poza przesunięciem granicy północnej). Łukaszkiewicz dokonuje zaledwie kilku wykopów. Znajduje szczątki ofiar, a także popioły ludzkie wymieszane z piaskiem i żwirem. Nie odnajduje masowych grobów ani warstw czystych popiołów. Teren jest tak zdewastowany, że śledczy mają wątpliwości, czy uda się znaleźć coś jeszcze:
„Dla dokładnego ustalenia, czy na terenie znajdują się masowe groby lub warstwy czystych popiołów, należałoby prowadzić prace w terenie jeszcze przez dłuższy czas", napisali Łukaszkiewicz i prokurator Jerzy Maciejewski w sprawozdaniu z prac 22 listopada 1945 roku.
Te fragmenty sprawozdań zrobiły zresztą zawrotną karierę w środowisku rewizjonistów podważających Holokaust – co jest paradoksem, bo śledczy zebrali kluczowe dowody użyte w procesach „załogi" obozu śmierci.
Z tego punktu widzenia badania Caroline Strudy Colls są niezwykle istotne. – Pozwolą pokazać, jak głębokie są mogiły i gdzie się dokładnie znajdują. Badaczka udowadnia istnienie pokładów prochów ludzkich w Treblince – mówi Edward Kopówka.
Latem 1946 roku Łukaszkiewicz przeniósł się do pobliskiego obozu pracy Treblinka 1. Do obozu zagłady śledczy nie wrócili już nigdy.
Potem było więcej słów niż czynów. Na miejsce jeździły kolejne komisje, które stwierdzały, że teren jest ciągle plądrowany. Pojawiały się pomysły, by cały teren zalać betonem, a nawet by „wysiedlić okolicznych mieszkańców, winnych dopuszczenia się profanacji" (relacja z książki Martyny Rusiniak „Obóz zagłady Treblinka II w pamięci społecznej"). W 1947 roku Sejm przyjął uchwałę o konieczności upamiętnienia terenu obozu, powstał projekt pomnika. Jednak skończyło się na ogrodzeniu terenu i posłaniu żołnierzy do odpędzania hien.
Beton na mogiły
Na kamiennym bloku leży czaszka i dwa skrzyżowane piszczele. W tle widać robotnika i kawałek drewnianego szalunku. Zdjęcie zrobił Adam Haupt: artysta, pracownik ASP w Gdańsku, który wraz z rzeźbiarzami Franciszkiem Duszeńko i Franciszkiem Strynkiewiczem wygrał konkurs na upamiętnienie obozu w Treblince. Kości wykopano, gdy kładziono fundament pod pomnik. Nie było to nic nadzwyczajnego. Na pierwszą dokumentację Haupt przyjechał do Treblinki w 1958 roku. Ogrodzenie zostało już rozebrane przez miejscowych, plądrowanie odchodziło w najlepsze. Po 44 latach Haupt mówił dziennikarce „Polityki":
„Rozgrzebana była tu i tam ziemia, kości leżały na wierzchu, trzeba było po pierwsze zabezpieczyć, żeby tego nie profanowali, bo to są przecież święte groby".
Przed budową nie przeprowadzono żadnych badań archeologicznych. Szkice Adama Haupta zebrała i zamieściła na płycie dokumentującej prace przy budowie memoriału Katarzyna Radecka – naukowiec z Politechniki Koszalińskiej. Widać z nich jasno, że artyści od początku chcieli postawić pomnik na niewielkim wzniesieniu dominującym nad obozem. Taka lokalizacja odpowiadała ich wizji upamiętnienia. Ze względów praktycznych teren wokoło uznano za wielkie cmentarzysko – żeby uchronić je na zawsze przed hienami, na mogiły wylano beton. Nikt szczególnie nie badał, czy mogiły są właśnie tam i czy nie ma ich w innych miejscach.
To właśnie spowodowało „przesunięcie obozu". Tak jakby droga z rampy kolejowej prowadziła prosto na górkę, gdzie stały komory gazowe.
W pierwszych relacjach prasowych z lat 60. mówi się, że pomnik stanie na wzniesieniu, pośrodku cmentarzyska. Dopiero potem pojawiają się informacje, że to miejsce, w którym kiedyś były komory. Ta wiedza z biegiem lat staje się obowiązująca.
„Utarło się, że te komory były tam, gdzie stoi pomnik. Ale widać, że był to raczej przekaz artystyczny niż historyczny. Zresztą to brzmi sensownie, bo komory powinny stać raczej w dolinie, a nie na wzgórku, na widoku" – mówi kierownik muzeum w Treblince Edward Kopówka. I dodaje: „Kiedy już oddano pomnik i uporządkowano teren, nic tu nie robiono. Zainteresowanie pojawiało się przy okazji 9 maja i innych rocznic, ale nie do tego stopnia, by Treblinka stała się poważnym ośrodkiem badań nad Zagładą. Nie prowadzono żadnych badań. Prace Caroline są pierwsze od czasu ekspertyz Łukaszkiewicza przeprowadzonych w 1945 roku".
Przeżyła część ofiar i oprawcy. Zachowały się plany i makiety. Tymczasem po 70 latach odkrywamy historię na nowo. Taki kłopot z pamięcią może szokować, bo w Treblince zginęło 912 tysięcy ludzi.
Jednak szokować nie powinien. Na przykład na terenie należącym do obozu zagłady Kulmhof w Chełmnie nad Nerem (70 kilometrów od Łodzi) mieściła się gminna spółdzielnia. Gdy w 1993 roku zbankrutowała, syndyk masy upadłościowej wydzierżawił działkę i odbywała się tam działalność handlowa: skup bydła, składy opałowy i budowlany.
Muzeum odkupiło ziemię dopiero w 1998 roku. Podczas prac wykopaliskowych wydobyto kilka szkieletów, m.in. żołnierza polskiego narodowości żydowskiej, który w 1939 roku dostał się do niewoli (odnaleziono przy nim nieśmiertelnik) oraz szczątki niemowlęcia. Tymczasem szacuje się, że w Kulmhofie zginęło od 160 do 200 tysięcy osób, m.in. Żydzi z Chełmna, Łodzi i Kraju Warty. W porównaniu z Kulmhofem Treblinka i tak miała dużo szczęścia do upamiętnienia.
Akurat Edward Kopówka i jego szef, dyrektor Muzeum Regionalnego w Siedlcach, Andrzej Matuszewicz, mogą mieć powody do dumy. Od 2006 roku w Treblince zaczęło się coś dziać. Cały teren jest monitorowany, wybudowano czynne od 2010 roku muzeum, rozpoczęły się badania terenu obozu.
Kopówka myśli, jak spożytkować ustalenia Strudy Colls. Chce odsłonić fundamenty komór gazowych, upamiętnić nowe mogiły, wybudować ścianę pamięci na nowej granicy obozu, stawiać tablice z życiorysami ofiar, żeby „spersonifikować Zagładę". Ma nadzieję, że Brytyjczycy będą pracowali nadal, bo na własne badania, przy użyciu tak specjalistycznego sprzętu, muzeum nie ma pieniędzy:
„Nie wiem nawet, co zrobić, jak odkopiemy fundamenty komór gazowych. Pewnie trzeba będzie znów zasypać, bo w ziemi przechowają się lepiej niż na powietrzu. Ale może zasypiemy to piaskiem, żeby się jakoś wyróżniało? Będzie tanio" – zastanawia się.
– Wie pan co, to jednak dziwne. Mówimy o Treblince, w której mordowano ludzi 70 lat temu, jak o jakiejś prehistorycznej osadzie Jaćwingów – mówimy Kopówce.
– Nie wiem, co panom powiedzieć. Robimy, co możemy, ale jesteśmy małą skromną placówką. Jeśli ktoś się interesuje tym, co robimy, to przeważnie jest to ktoś z zagranicy – odpowiada.