Jakub Weksler był jednym ze wspomnianych żydowskich dzieci, które ocalały z Holokaustu dzięki temu, że zaopiekowała się nimi polska rodzina Waszkinelów. Na chrzcie dostał imię Romuald i o swoim żydowskim pochodzeniu dowiedział się jako dorosły, gdy już od dwunastu lat był kapłanem katolickim.

Poszukując swojej tożsamości, postanowił – gdy przeszedł na emeryturę – pojechać do Izraela i osiedlić się w jednym z kibuców. Planował, że będzie mieszkał i żył na co dzień jak wszyscy inni w kibucu, a w niedzielę jeździł do nieodległego klasztoru na mszę.

Szybko jednak te plany się sypią. Kibuc nie godzi się na to, aby duchowny jeździł odprawiać mszę, ani nawet na to, aby jeździł uczestniczyć w spotkaniach modlitewnych. W ramach wolności sumienia ksiądz, jeśli chce, może w swoim pokoju w niedziele oddawać się medytacjom, jakim tylko ma ochotę. Byle tylko się nie afiszował. I żeby, broń Boże, modląc się przed posiłkiem, w żadnym wypadku nie uczynił znaku krzyża. Oczywiście w myśli może się modlić, jak chce, ale niech z głowy nie zdejmuje jarmułki.

Łagodna, acz stanowcza odmowa jest odpowiedzią na każdą prośbę kapłana, która zmierza ku temu, aby mógł kultywować swoją religię. I ksiądz kolejno rezygnuje ze wszystkich swoich oczekiwań w kwestii praktyk religijnych, rozgrzeszając się samemu przed sobą, że przecież nie wyparł się Jezusa... Ale czy rzeczywiście?

Cały felieton w Plusie Minusie