Co może zrobić prezydent biednego południowoamerykańskiego kraju, kiedy już obieca biednym, że będą bogaci, przejmie całkowitą kontrolę nad złożami gazu i ropy w kraju, zalegalizuje produkcję koki, nawrzuca Amerykanom, wygra wybory, przekona obywateli, by zmienili konstytucję, żeby mógł je wygrać ponownie, i stanie się symbolem walki o prawa Indian? Ma parę możliwości: pójść na emeryturę, napisać książkę, wykładać na temat kryzysu kapitalizmu na zachodnich uniwersytetach. Jednak to jest nudne i pracochłonne. Lepiej zostać piłkarzem. Zawodowym piłkarzem z kontraktem i pensją.
Tak właśnie postąpił prezydent Boliwii Evo Morales. 54-letni Evo (imię będzie nosił na koszulce) w sierpniu zadebiutuje w barwach pierwszoligowego klubu Sport Boys z prowincji Santa Cruz. Morales będzie zarabiał 213 dolarów miesięcznie (mógłby grać za darmo, ale przepisy związkowe nie pozwalają) i choć jest, jak zapewniają wszyscy ludzie prezydenta, w znakomitej formie, to pogra najwyżej 20 minut w meczu. – W końcu jest prezydentem i ma dużo pracy – wyjaśnił prezes klubu.
Morales nie jest oczywiście jedynym piłkarzem wśród polityków. Jego kumpel z Iranu Mahmud Ahmadineżad też gra, nie mówiąc o politykach bliżej domu, takich jak Viktor Orban czy Donald Tusk, który także lubi poharatać w gałę – nawet kiedyś poszedł grać, zamiast głosować w Sejmie, ale potem przeprosił. Futbol jest dobrym sposobem na przekonanie ludzi do siebie – tak przynajmniej myślą politycy, choć niewykluczone, że oni po prostu bardzo chcą grać i karierę polityczną traktują jako odskocznię do kariery piłkarskiej, do której zasadniczo się nie nadają, bo jednak aby być piłkarzem, trzeba umieć coś konkretnego.
Ludziom podoba się, gdy ich liderzy są sprawni fizycznie i uprawiają sport, np. zdjęcia prezydenta Baracka Obamy z hotelowej siłowni w Warszawie zrobiły w USA więcej szumu niż jego przemówienie na placu Zamkowym. Obama podnosi hantle jak każdy normalny obsesjonat pakowania, znaczy jest blisko tzw. zwykłego człowieka. Cyniczni komentatorzy zwykle narzekają, że pokazywanie się na boisku czy w siłowni (Obama się nie pokazywał, tylko został wypatrzony) to gra pod publiczkę, schlebianie niskim gustom, ale właśnie to przynosi obecnie sukces wyborczy, więc o co pretensje?
Gwiazdy pornopolityki
Czasem bywa odwrotnie. Romario, archetyp piłkarza lenia, skrajnego egoisty na boisku i w ogóle odrażający typ (jaka szkoda, że piłkarski geniusz!), stał się symbolem antymundialowej rewolucji w Brazylii. Jako poseł w Izbie Deputowanych jest obrońcą wykorzystywanych robotników najemnych, krytykiem rządu (choć jego Brazylijska Partia Socjalistyczna wchodzi w skład koalicji), opluwa jadem wielkie gwiazdy rodzimej piłki: Pelego, Bebeto czy Ronaldo, tylko dlatego, że zaprzedali się FIFA. I jeszcze walczy o bezpłatne bilety na mundial dla niepełnosprawnych. Romario stoi u progu wielkiej kariery politycznej i trudno sobie wyobrazić, co mogłoby go powstrzymać. No chyba, że sam się nią znudzi albo Brazylia jednak zdobędzie mistrzostwo świata, a wtedy krytycy mundialu będą musieli tłumaczyć się z czarnowidztwa.
Sport jest dobrą odskocznią do kariery politycznej, choć tylko nieliczni potrafią wykorzystać go z sensem – być może Witalij Kliczko ustanowi nowe standardy w tej dziedzinie.
Zaskakująco słabo sprzedaje się również w polityce doświadczenie w zawodowym seksie. Tutaj standardy ustanowiła słynna Ilona Staller, pierwsza na świecie gwiazda filmów porno, która w 1979 roku trafiła do parlamentu. Dziś Cicciolina uznawana jest za symbol pornopolityki, ale trzeba pamiętać, że przetrwała we włoskim parlamencie zaledwie jedną kadencję, a potem nawet wysunięta przez nią wobec Saddama Husajna oferta seksu za pokój – powtórzona potem wobec Osamy bin Ladena – nie zapewniła jej miejsca w głównym nurcie polityki ani we Włoszech, ani na Węgrzech, skąd pochodzi i gdzie też próbowała. Zresztą mało kto pamięta, że pierwszym zetknięciem z polityką było składanie przez przyszłą Cicciolinę donosów węgierskiej bezpiece na amerykańskich dyplomatów, których obsługiwała jako pokojówka w jednym z budapeszteńskich hoteli.