Reklama
Rozwiń

Wędrówka pod lufą karabinu

Scenariusz zazwyczaj był podobny: nocne walenie do drzwi, pół godziny na spakowanie skromnej części dobytku, a potem kilkudniowa jazda bydlęcym wagonem do obozu przesiedleńczego, w końcu kopniak na drogę w jakiejś wsi bądź mieścinie Generalnego Gubernatorstwa.

Publikacja: 31.10.2014 02:11

Taki los spotkał setki tysięcy mieszkańców zachodnich ziem Polski, które po napaści Niemiec zostały przymusowo wcielone do Rzeszy. ?75 lat temu rozpoczęły się zakrojone na gigantyczną skalę wysiedlenia – jeden z najtragiczniejszych rozdziałów w historii Polski, który do dziś pozostał niedomknięty.

6 października 1939 roku Adolf Hitler stanął przed rozentuzjazmowanym Reichstagiem. Chełpił się świeżo odniesionym zwycięstwem nad Polską, wspomniał też o planach na najbliższą przyszłość. – Całą wschodnią i południowo-wschodnią Europę częściowo wypełniają odpryski niemieckiego narodu. Właśnie w tym leży powód i przyczyna następujących międzypaństwowych konfliktów. W epoce pryncypium narodowości i idei rasowej utopijna jest wiara, iż członkowie wysokowartościowego narodu mogą zostać zasymilowani. Zatem zadaniem perspektywicznego porządku europejskiego życia jest przeprowadzenie przesiedleń, aby tym sposobem zlikwidować część europejskiego podłoża konfliktów – grzmiał.

Wkrótce w tej części kontynentu rozpoczęła się największa w dziejach wędrówka ludów. Choć „wędrówka" to słowo niezbyt pasujące do bicia, szczęku karabinów, duszącej woni bydlęcych wagonów i wszechobecnego strachu.

Woreczek i krzyż

W sumie zmieniło się tutaj niewiele. Stół jest ten sam i krzesła z rzeźbionymi oparciami, skrzypiąca drewniana podłoga i solidna przeszklona komoda. – Pan spojrzy tutaj... Widzi pan? Brakuje jednej szybki. Wypadła po wybuchu bomby. Potem chcieliśmy ją wprawić, ale nigdzie nie mogliśmy dostać podobnej i tak zostało. Wojenna pamiątka... – mówi Wojciech Dojcz, właściciel mieszkania przy Piłsudskiego w Kościanie.

W 1940 roku Piłsudskiego nazywała się Posenerstrasse, a pod ścianą naprzeciw okien stało łóżko. Spali w nim rodzice, a między nimi mały Wojtek. I drzwi, inaczej niż teraz, były białe. Właśnie w te białe drzwi ?29 października w nocy załomotali Niemcy. – Mama wiedziała, że będą nas wysiedlać, ponieważ wcześniej zapowiedzieli to w rozmowie z ojcem. Zawczasu przygotowała tobołek z rzeczami i kiedy mieli wejść do mieszkania, wyrzuciła go przez okno do sąsiadów. Potem sąsiedzi nam te rzeczy dosłali – wspomina pan Wojciech. Bagaż Deutschów (bo tak wówczas pisało się ich nazwisko) mógł ważyć nie więcej niż 25–30 kilogramów. Kiedy się pakowali, pilnował ich stojący pośrodku pokoju żołnierz.

Co jeszcze pamięta? Pośpiech, matkę, która stara się go przekonać, że jadą tylko na wycieczkę, ściskany w dłoni skórzany woreczek z mlecznymi zębami, pokaźnych rozmiarów krzyż, który rodzice zawiesili mu na szyi (potem dowiedział się, że w jego podstawie ukryte były pieniądze; również ten krzyż ma do dziś). Sceny z tamtego dnia przesuwają się w jego pamięci niczym film: urywany, niekompletny, pełen luk...

Tobołek do sąsiadów zdołali też przerzucić rodzice Janiny Szłapki. Mieszkali kilka ulic dalej, na Żeromskiego (choć oczywiście i ta nazwa została po Wrześniu zmieniona). Pierwszy Niemiec dostał się na ich podwórko, przeskakując przez płot. Pani Janina wspomina ziąb, pospieszne przygotowania w bladym świetle żarówki i trzyletniego brata, który z radości aż przebierał nogami. Dla niego wyprawa w nieznane była niczym wielka przygoda. Janka miała sześć lat i rozumiała więcej. Jednak dziś już nie pamięta, kiedy po raz pierwszy poczuła lodowate ukłucie strachu. Czy jeszcze w rodzinnym domu, do którego wtargnęli żołnierze? Na placu przed fabryką cygar, gdzie spędzano mieszkańców? W ciasnocie towarowego wagonu? Czy może dopiero w Konstantynowie, w obozie przejściowym, gdy ojciec nie dość szybko zdjął kapelusz przed niemieckim oficerem, a ten z całej siły zdzielił go w twarz?

Landrat boi się powstania

II Rzeczpospolita została zdruzgotana w ciągu miesiąca. Kraj został podzielony na trzy części. Wschodnią zagarnął Związek Sowiecki, w środkowej Niemcy powołali do życia Generalne Gubernatorstwo – marionetkowy twór ze stolicą w Krakowie, zachodnia została wcielona do Rzeszy. W granicach Niemiec znalazły się Wielkopolska, Pomorze, należąca do Polski część Śląska, Kujawy, ziemia łódzka. Podstawę prawną miały stanowić dekrety Hitlera z 8 i 12 października. W myśl założeń ziemie te powinny zostać całkowicie zgermanizowane. – Doświadczenie z czasu zaborów podpowiadało Niemcom, że taki manewr w stosunku do samej ludności jest skazany na niepowodzenie. Na to nakładała się jeszcze polityka rasowa, według której Polacy zaliczali się do podludzi. I dlatego właśnie postanowili podjąć kroki najbardziej radykalne z możliwych – tłumaczy dr Agnieszka Łuczak, naczelnik Biura Edukacji Publicznej IPN w Poznaniu.

Jeszcze wiosną 1939 roku w Berlinie powstały listy osób, które po zajęciu Polski miały zostać rozstrzelane. Znaleźli się na niej wybrani prezydenci miast i burmistrzowie, przedstawiciele inteligencji i rzemieślnicy, działacze społeczni, byli powstańcy wielkopolscy i śląscy. – Eksterminując lokalne elity, Niemcy chcieli zdezintegrować i zastraszyć społeczeństwo, zdławić w zarodku wszelkie próby konspiracji – podkreśla dr Łuczak. Za akcję odpowiedzialny był Reinhard Heydrich, a z myślą o niej została powołana specjalna komórka gestapo.

Operacja „Tannenberg" ruszyła wczesną jesienią 1939 roku. Nazistowskie komanda wpadały do wybranych miejscowości zachodniej Polski, zatrzymywały osoby figurujące na listach proskrypcyjnych, a potem, po błyskawicznych procesach urągających wszelkim zasadom sprawiedliwości, rozstrzeliwały je w publicznych egzekucjach. Miała to być kara za rzekomą działalność na szkodę Niemców i Rzeszy. Z czasem egzekucje przestały być publicznym widowiskiem, ale trwały jeszcze długie miesiące. – Do końca 1939 roku na ziemiach wcielonych do Rzeszy zostało straconych ?40 tysięcy osób – opowiada dr Łuczak.

W 1939 roku zaczęły się też wysiedlenia. Początkowo dzikie, nakazane przez nowych lokalnych zarządców – z zemsty, chęci rabunku, z potrzeby znalezienia lokali dla niemieckiej administracji. Tak było chociażby w Gdyni, gdzie już na początku wojny z mieszkań zostało wyrzuconych kilka tysięcy Polaków. 30 października Hitler wydał antydatowany na siódmy dzień tego miesiąca dekret o umocnieniu niemieckości. Dotyczył on wysiedlenia Polaków i Żydów z zachodnich ziem dawnej Rzeczypospolitej i stanowił jedną z odsłon generalnego planu wschodniego, bardziej znanego pod oryginalną nazwą Generalplan Ost. Hitler zakładał, że z terenów tych stopniowo zniknie większość dotychczasowej ludności, a zastąpią ją Niemcy sprowadzeni z krajów bałtyckich czy Besarabii. Do nadzorowania operacji został wyznaczony Heinrich Himmler.

Już w listopadzie powstał Specjalny Sztab dla Przesiedlania Polaków i Żydów z siedzibą w Poznaniu. Instytucja kilkakrotnie zmieniała nazwy, ostatecznie wiosną 1940 roku została przemianowana na Centralę Przesiedleńczą. Wkrótce zaczęła się rozrastać na kolejne miasta wcielone do Rzeszy. Powstała też sieć obozów przejściowych dla przesiedleńców.

Od jesieni 1939 roku jeden po drugim sunęły na wschód pociągi wypełnione Polakami i Żydami z Wielkopolski, Pomorza, Kujaw. Tylko z tak zwanego Kraju Warty Niemcy zamierzali wysiedlić 8 milionów ludzi. Na pierwszy ogień poszły rodziny rozstrzelanych podczas operacji „Tannenberg" i pozostali przy życiu przedstawiciele elit. Scenariusz wszędzie przedstawiał się podobnie: nocne walenie do drzwi, pół godziny na spakowanie początkowo 12, a od wiosny 1940 30 kilogramów dobytku na osobę, transport bydlęcym wagonem i punkt docelowy: jakaś wieś lub mieścina w Generalnym Gubernatorstwie, rzadziej przymusowe roboty w Niemczech.

Kościan nie był wyjątkiem, choć skala wysiedleń lokuje go w czołówce najbardziej dotkniętych miejscowości Kraju Warty. Łącznie ze swoich domów zostało wyrzuconych 16 tysięcy osób, czyli przeszło jedna piąta mieszkańców miasta i powiatu. – W Kościanie i okolicach mieszkało stosunkowo mało Niemców, w mieście silne były tradycje niepodległościowe, w dodatku landratem, czyli starostą, została tutaj wyjątkowo paskudna persona – wylicza Jerzy Zielonka, dziennikarz, autor tysięcy publikacji poświęconych dziejom południowo-zachodniej Wielkopolski. – Dr Helmut Liese pochodził z Nadrenii i nawet mówił po polsku. Wobec Polaków żywił jednak wyłącznie negatywne uczucia, a do tego postępował wyjątkowo brutalnie. Na przykład krótko przed 11 listopada 1939 roku zwrócił się do namiestnika Kraju Warty Arthura Greisera, by ten wysiedlił z jego terenu wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni. W ten sposób chciał zapobiec powstaniu, które rzekomo miało wówczas wybuchnąć – tłumaczy Zielonka.

Deutsch nie znaczy Niemiec

Ale ojciec Wojciecha Dojcza miał szansę. Mógł uniknąć losu wygnańca. Przed wojną w Kościanie prowadził firmę handlującą płodami rolnymi. Z roku na rok piął się w górę. Młody, rzutki, no i to nazwisko... Kiedy Niemcy wkroczyli do miasteczka, od razu doszli do wniosku, że kto jak kto, ale Józef Deutsch musi mieć korzenie niemieckie. Przecież nawet język zna. Zaczęli go namawiać, by podpisał volkslistę. Gdyby się zdecydował, mógłby zostać w Kościanie i nadal zarządzać firmą. Ale on się uparł. – Jestem Polakiem, a nazwisko to żaden dowód. Przecież są Niemcy, którzy nazywają się Polack – tłumaczył. W końcu władze straciły cierpliwość. – W ostatniej notatce, którą szef gestapo sporządził w rozmowie z ojcem, znalazł się zapis: „wysiedlić przy najbliższej okazji" – wspomina Wojciech Dojcz. Jego majątek przejęło niemieckie państwo, zaś w domu przy Posenerstrasse zamieszkał nowy zarządca rodzinnej firmy.

Rodzice Janiny Szłapki wielkiego majątku nie mieli. Mama pracowała w fabryce cygar, ojciec po zwolnieniu z cukrowni opiekował się dziećmi. Ogromnym nakładem sił wybudowali niewielki domek. – Wprowadziliśmy się do niego w sierpniu trzydziestego dziewiątego, choć nie był jeszcze wykończony – wspomina. – Mimo to domek musiał się komuś spodobać. Wokół niego zaczęli się kręcić jacyś ludzie, przychodzili granatowi policjanci, coś sprawdzali. Wreszcie w październiku 1940 Niemcy kazali nam się pakować – opowiada.

A potem była kilkudniowa jazda pociągiem i sześć tygodni w obozie dla przesiedleńców. Tam trzyletni brat małej Janki zdał sobie sprawę, że to nie żadna przygoda. – Chcę do domu – piszczał. Dziewczynka opadała z sił, wreszcie zachorowała. – Trafiłam na leczenie. Mama strasznie się bała, że zostanę tam na dłużej, że nas rozdzielą. Dlatego wcisnęła mi pieniądze i kazała przekupić siostrę. Miała zrobić tak, żeby termometr nie nabijał temperatury. I jakimś cudem się udało. Wróciłam do zdrowia i pojechaliśmy dalej – wspomina pani Janina.

Rodzina Deutschów trafiła do Łodzi (jechali tam pięć dni, w wagonach umierały maleńkie dzieci). – Obóz mieścił się w dawnej fabryce. Pamiętam stare maszyny i ludzi, którzy się pomiędzy nimi tłoczyli. Ścisk straszny – opowiada pan Wojciech. Znacznie gorszy był jednak tyfus i pomyje, które dostawali do jedzenia. I jeszcze długi stół ustawiony wzdłuż jednej z hal. Siedzący za nim żołnierze wrzeszczeli na kobiety, by te wysypywały wszystko, co miały w torebkach. Część przedmiotów konfiskowali. Pozostałe kazali pakować. Szybko, szybko...

W pamięci przesuwają się kolejne obrazy. Stacja Łaszczów gdzieś pod Tomaszowem Lubelskim, gospodarze wybierający ludzi do pracy, ciasny pokoik w Kolonii Zimno, z której trzeba było uciekać przed ukraińskimi bandami do kolejnej wioski – Pawłówki. Ojciec uczący cudze dzieci, reperujący zegarki, robiący obite skórą drewniaki. Z mozołem składający grosz do grosza.

Rodzina pani Janiny została wywieziona w okolice Kraśnika. Wieś nazywała się Liśnik Mały. – Dostaliśmy u gospodarza jeden pokój. Ojciec pracował przy remoncie drogi, a ja zaczęłam chodzić do szkoły. Siedem kilometrów miałam – wspomina.

Nadzieja? Wojciech Dojcz: – Ojciec był pesymistą. Nie bardzo wierzył w powrót.

Ile osób doświadczyło podobnego losu? Tutaj możemy się opierać wyłącznie na szacunkach. Choćby tych, które przytoczył Czesław Łuczak, autor publikacji „Polityka ludnościowa i ekonomiczna hitlerowskich Niemiec w okupowanej Polsce". Według niego w latach 1939–1944 na ziemiach wcielonych do Rzeszy swoje domy musiało opuścić przeszło 900 tysięcy mieszkańców. A los tych, którzy zostali, okazał się niewiele lepszy.

Swego czasu po kraju krążył dowcip, że w Wielkopolsce nie było partyzantki, bo zabronili tego Niemcy. Aby zrozumieć bezsens takiego myślenia, wystarczy przytoczyć kilka faktów – przekonuje Zielonka. – W tej części kraju mieliśmy dobrze rozbudowaną sieć dróg i kolej. A to sprzyja nie tym, którzy chcą się ukryć, ale tym, którzy tropią, nie tym, którzy uciekają, ale goniącym. Tutaj w każdej praktycznie miejscowości mieszkali Niemcy. Przecież wystarczyło, by jakiś Polak wyszedł przed dom z karabinem, a okupanci już by o tym wiedzieli.

Do tego dochodziła długa lista zakazów. – U nas nie było polskich szkół, polskich zakładów fotograficznych, polskich knajp, teatrów, w których graliby Polacy, ani kin, do których mogliby chodzić, publicznie nie można było używać języka polskiego. Kiedyś razem z kolegami z Krakowa przeprowadziliśmy prosty test. Porównaliśmy książki telefoniczne Kraju Warty i Generalnego Gubernatorstwa. Tam połowa abonentów miała polskie nazwiska, tutaj – żaden – podkreśla Zielonka i dodaje: – Czy okupacja na zachodnich ziemiach była cięższa niż w pozostałej części kraju? Nie chcę nikomu umniejszać trudów i zasług, ale moim zdaniem tak.

Krzywdy nierozliczone

Przez lata na ten temat powstało niemało publikacji. Nie brak jednak opinii, że wiedza o warunkach, które podczas wojny panowały na terenach siłą wcielonych do III Rzeszy, w powszechnej świadomości jest marna. – Okupację, choćby za sprawą filmów fabularnych i seriali, skłonni jesteśmy postrzegać przez pryzmat Generalnego Gubernatorstwa. Publiczne egzekucje w miastach i wioskach, deportacje, do których dochodziło poza GG, funkcjonują raczej na poziomie rodzinnych wspomnień – twierdzi Małgorzata Rybczyńska, dziennikarka poznańskiego Radia Merkury. Sześć lat temu rozgłośnia postanowiła przypomnieć ten rozdział polskiej historii.

Za sprawą Anny Gruszeckiej, która wówczas pracowała w redakcji, ruszyła akcja „Zapal znicz pamięci". Włączył się w nią IPN oraz liczni mieszkańcy Wielkopolski. – Odtąd w październiku, zwykle w trzecią niedzielę, porządkują oni miejsca pamięci i groby rozstrzelanych, zapalają znicz, a wykonane przy okazji zdjęcia przesyłają do nas. Publikujemy je na specjalnie w tym celu stworzonej stronie internetowej – tłumaczy Rybczyńska. Przedsięwzięciu towarzyszy akcja edukacyjna. – Każdą kolejną edycję poświęcamy konkretnym osobom. W tym roku wśród nich znalazł się na przykład zamordowany przez Niemców prezydent Poznania Mikołaj Kiedacz. W ten sposób nadajemy historii ludzki wymiar – podkreśla Rybczyńska.

W 2012 roku do akcji dołączyły cztery kolejne rozgłośnie Polskiego Radia: z Gdańska, Łodzi, Katowic i Bydgoszczy. Liczba fotografii nadsyłanych na adres redakcji sięga setek.

Długa droga do domu

Tymczasem w szerszej, europejskiej skali sprawa wysiedleń polskich obywateli nadal stanowi niedomknięty rozdział. – Niemcy do tej pory nie wypłacili z tego tytułu żadnych odszkodowań – przyznaje Magdalena Cieszkowska z Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. – Były drobne, jednorazowe wypłaty dla wybranych grup, na przykład przymusowych i niewolniczych robotników III Rzeszy, albo tych, którzy jako dzieci znaleźli się w obozach przesiedleńczych, ale to na pewno nie załatwia sprawy – dodaje. Ci, którzy stracili domy bądź inne nieruchomości, mogą zgłaszać roszczenia do Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji w Genewie. Jednak, jak podkreśla Cieszkowska, instytucja zajmuje się wyłącznie sprawami majątkowymi. Za lata tułaczki, poniżenia i strachu zadośćuczynić nie chce nikt. A jednak, mimo wszelkich przeciwności, wrócili.

Janina Szłapka: – W kwietniu 1945 Sowieci wypędzili Niemców, a my znów załadowaliśmy się do bydlęcych wagonów i długo jechaliśmy na zachód. Zatrzymaliśmy się u babci, w Oborzyskach. Ojciec pojechał do Kościana, by zobaczyć nasz dom. Pokoje były opustoszałe, ale tato zacisnął zęby i ruszył po domach na poszukiwanie naszych mebli. Udało mu się odnaleźć wszystkie.

Wojciech Dojcz: – Nasz dom ocalał, ponieważ pilnował go brat ojca z sąsiedniej wsi. Potem był pierwszy obiad u sąsiadów: duszone ziemniaki i kapusta. A ja pomyślałem: „Boże, tak mógłbym jeść już zawsze".

Autor jest dziennikarzem, publikuje m.in. ?w portalu Onet.pl, „Polsce Zbrojnej", tygodniku „Do Rzeczy"

Plus Minus
Konsumpcjonistyczny szał: Boże Narodzenie ulubionym świętem postchrześcijańskiego świata
Plus Minus
Kompas Młodej Sztuki 2024: Najlepsi artyści XIV edycji
Plus Minus
„Na czworakach”: Zatroskany narcyzm
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Plus Minus
„Ciapki”: Gnaty, ciapki i kostki
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku