Prymus, skwapliwy naśladowca europejskich wzorów, skromna panna na wydaniu, którą bogaci krewni zaszczycili zaproszeniem i uwagą? A może światło ze Wschodu, słowiańska dusza z wyższością patrząca na zepsucie oświeconej Europy albo, co gorsza, zepsuciem tym już nadpsuta? Kim jesteśmy? Kim być powinniśmy? Dziarską obsługą zainstalowanej nad Wisłą kserokopiarki, Telimeną i Podczaszycem zmieniającymi gust w rytm paryskiej lub berlińskiej mody, czy raczej dumnym Wschodem, który na dziecięcą chorobę nowoczesności patrzy w wyżyn duchowej potęgi słowiańszczyzny i Bizancjum?
A może jeszcze kim innym? Kimś, kto nie mieści się w stworzonych w dobie Oświecenia kategoriach: katolickimi dziedzicami rzymskiego republikanizmu, niemówiącymi po łacinie łacinnikami, ukształtowaną przez rzymską formę Północą, której skradziono blisko 200 lat podmiotowej polityki, odbierając zarazem szansę na własny kształt nowoczesności? Problem nie jest wcale teoretyczny. Widać go na każdym kroku. Trudność wyjaśnienia, kim jesteśmy, skąd przychodzimy, co robimy w miejscu, w którym na zdrowy rozum powinno nas już nie być, i o co właściwie nam od ponad ćwierćwiecza chodzi, komplikuje naszą zdolność działania i relacje ze światem. To kłopot, którego nie rozwiąże najlepsza nawet firma PR-owska.
Dlaczego? Bo problem nie w komunikacji, lecz w tym, że sami nie znamy zadowalającej odpowiedzi. Nie znamy albo, co gorsza, nie pamiętamy. Wyleciała nam z głowy, zatarła się, nie możemy jej sobie przypomnieć. Owszem, sufluje się nam rozmaite odpowiedzi, ale żadna nie wydaje się dość dobra. Choć nie wiemy, kim jesteśmy, to przecież nie znaczy, że nas nie ma, że nie ma właściwych nam nawyków, odruchów, aspiracji, tradycji – polskiej formy, polskiego stylu życia.
Odkąd po raz pierwszy obejrzałem ekranizację „Tożsamości Bourne'a" ze świetną rolą Matta Damona, nie mogę się pozbyć myśli, że to jedna z najlepszych metafor sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się w 1989 roku. Tytułowy bohater powieści Roberta Ludluma ciężko ranny, cudem wyłowiony z morza mężczyzna, odzyskuje przytomność i siły, ale nie pamięć. Żeby dowiedzieć się, kim jest Jason, który, jak sądzę, nie przypadkiem nosi imię przywódcy Argonautów, będzie zmuszony do przeprowadzenia śledztwa we własnej sprawie. Musi wyruszyć na wyprawę, która pozwoli mu poznać, kim był i co go ukształtowało, odbyć podróż, której trudy pomogą mu zrozumieć własną tożsamość. Jednak zanim jeszcze pójdzie tropem śladów pozostawionych w poprzednim życiu, zdąży zorientować się, że nie jest niezapisaną tablicą.
Mimo że Bourne nie jest świadomy swojej tożsamości, to ona trwa. Widać ją w głęboko utrwalonych skłonnościach, potrzebach, nawykach i umiejętnościach, które ujawniają się pod wpływem rozmaitych bodźców. Przeszłość uformowała go, nadała mu kształt. Choć Jason nie pamięta ani kiedy, ani dlaczego nauczył się prowadzenia samochodu, konwersacji w obcych językach czy walki wręcz, to te sprawności posiada, one w nim istnieją, stanowią istotny wymiar tego, kim jest (i kim nie jest zdolny nie być). Od tych śladów zacznie się śledztwo. To bardzo ważne wskazówki mówiące o naturze i losach bohatera, nieusuwalne składniki tożsamości, które musiałby zabrać ze sobą nawet gdyby postanowił zerwać z przeszłością, zacząć od nowa, stać się kimś zupełnie innym. Tożsamość Bourne'a trwa mimo utraty pamięci, mimo błędnych hipotez, mimo niezdolności do rozumienia, kim jest i skąd pochodzi. Amnezja to nie reset.