Od początku marca, gdy rząd wprowadził ograniczenia związane ze stanem zagrożenia pandemią koronawirusa, większość prowadzonych przeze mnie spraw spadła z wokandy (jeśli rozprawy były już wyznaczone). Rzecz oczywista, rozprawy, których terminy nie były ustalone, zostały odłożone na bliżej nieokreśloną przyszłość.
W kuluarach mówiło się, że sądy, aby nadrobić stracony czas, wzmogą wysiłek. Planowano, że gdy ponownie będzie możliwe orzekanie, sądy będą pracowały w wydłużonym czasie (nawet do 18:00), a rozprawy miałyby być wyznaczane także w soboty. Osobom, które na co dzień praktykują w sprawach procesowych i wiedzą, jak skrupulatnie pilnuje się godzin pracy sądu (rozprawy do godz. 16, a biura podawcze czynne przez cztery dni w tygodniu do 15:30), trudno było sobie wyobrazić wprowadzenie tej zmiany bez uszczerbku dla dobrostanu sądowego. W oderwaniu jednak od rozsądku, nadzieja wypełniła serca pełnomocników i obrońców, nade wszystko zaś – podsądnych. Realne stało się bowiem posunięcie do przodu spraw, które od dłuższego czasu czekały na rozpoznanie i wyznaczenie rozpraw, które spadły z wokand.
Czytaj także:
Koronawirus: sądy odrabiają zaległości on-line i w soboty
Niestety, tak jak co roku zima zaskakuje drogowców, realia pracy sądów też wprawiły w osłupienie profesjonalistów i ich klientów. Sądy nie tylko nie wydłużyły godzin urzędowania, dodając soboty, ale przeszły jak zawsze w okresie letnim w tryb wakacyjny. Tym samym, bez zapowiedzi wysłanej choćby do rad adwokackich i izb radcowskich, biura obsługi skróciły godziny przyjmowania interesantów, a biura podawcze w wielu sądach nie przyjmują pism. Sprawy zaś nie tylko nie są rozpoznawane we wzmożonym trybie, ale w większości nie są wyznaczane. Sędziowie wzięli urlopy.