Co najbardziej złości wyborcę? Gdy formacja, która na sztandarach niosła lepszy styl rządzenia, ewidentnie zawodzi. Na kogo głosowałem, pozostanie moją tajemnicą. Ale jako wyborca, obywatel i prawnik mam żal do parlamentarzystów za sposób, w jaki procedują ustawę o zmianie prawa lotniczego. Nie dlatego, że lubię latać. Przeciwnie, moją pasją są nieruchomości i inwestycje budowlane. A te – przynajmniej w Warszawie – legły w gruzach przez kuriozalną wykładnię przepisu art. 55 ust. 9 prawa lotniczego. Posłowie tak go napisali, że nie wiadomo, gdzie są granice terenu objętego planem generalnym lotniska użytku publicznego, dla którego istnieje obowiązek uchwalenia miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Idąc wykładnią językową i kilkoma orzeczeniami sądów administracyjnych, uznano, że plan generalny lotniska kształtować ma ład przestrzenny nie tylko na terenie samego lotniska i stref do niego przyległych, a niezbędnych dla rozwoju (co zrozumiałe), lecz także w obszarze tzw. izolinii wysokościowych, określonych na mapie „powierzchni ograniczających zabudowę”, wyznaczających nad naszymi głowami strefy maksymalnej dopuszczalnej wysokości zabudowy. Dziś feralny przepis nakazuje nie tylko uchwalenie miejscowego planu zagospodarowania dla takiego terenu, ale również zapewnienie zgodności ustaleń miejscowego planu z ustaleniami planu generalnego lotniska. A co gorsza, dla takich terenów nie można wydawać decyzji ustalających warunki zabudowy, popularnych WZ-ek, tylko trzeba czekać na uchwalenie miejscowego planu. Czasem wieczność. Nie ma co ukrywać, że literalna wykładnia przepisów, z którą się nie zgadzam, doprowadziła do paraliżu inwestycyjnego ok. 30 tys. hektarów terenów Warszawy i gmin ościennych. To oznacza dla tysięcy osób paraliż budowlany – bez decyzji WZ nie mogą zabudować swoich nieruchomości tam, gdzie nie ma żadnych szans na uchwalenie miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. A to ogromne obszary.

Czytaj więcej

Zakładanie portu lotniczego

Dlaczego właściciele nieruchomości muszą czekać na uchwalenie miejscowego planu, w którym zgodność z planem generalnym lotniska oznaczała będzie jedynie ustalenie maksymalnej dopuszczalnej wysokości zabudowy, takiej jak przewidziano na mapie powierzchni ograniczających zabudowę? Przecież ich domy będą znacznie niższe niż te parametry. By zrozumieć absurd sytuacji, można się posłużyć wymownym przykładem: na przedmieściach Warszawy plan generalny lotniska Chopina ustala maksymalną dopuszczalną wysokość zabudowy na ok. 150 metrów, gdy tymczasem budynki na tych terenach sięgają ledwie 12–15 metrów.

Rozsądny polityk wie, że problemy legislacyjne rozwiązuje się szybko i skutecznie. Problem planu generalnego lotniska Chopina czeka na rozwiązanie od marca 2024 r. i końca nie widać. Pierwsze podejście do zmian legislacyjnych zostało spalone – po prostu nie poddano pod głosowanie poprawki wykreślającej feralny i nikomu niepotrzebny przepis prawa lotniczego. Na drugie podejście – poselski projekt ustawy o zmianie prawa lotniczego (druk nr 573), za który my Warszawiacy musimy podziękować nie tylko wnioskodawcom, ale przede wszystkim władzom stolicy z panią wiceprezydent Renatą Kaznowską na czele, od lipca czeka na rozpoznanie w Komisji Infrastruktury. Potrzebne opinie – pozytywne – już dawno zostały sporządzone. Wakacje poselskie też już się skończyły. Ale terminu posiedzenia komisji jak nie było, tak nie ma. Z przewodniczącym komisji też nie ma kontaktu i nie wiadomo, kiedy komisja się zbierze w tej sprawie. To przykre, gdy zawodzą ci, na których się polegało.

Autor jest adwokatem, wspólnikiem w kancelarii Dębowski i Wspólnicy sp.k. specjalizującej się w prawie nieruchomości i inwestycji budowlanych