W polskiej legislacji mamy od lat pewną osobliwą kategorię ustaw, zwanych deregulacyjnymi. Raz na kilka lat aktualnie znajdujący się u władzy ogłaszają konieczność usunięcia barier prawnych w administracji, które utrudniają życie przedsiębiorcom i zwykłym obywatelom. W ten sposób tworzy się całe pakiety „cząstkowych zmian” w wielu ustawach, które mają sprawić, że życie będzie prostsze, procedury bardziej ludzkie, a kontakt z urzędnikami przyjemniejszy. Tego rodzaju akcje legislacyjne mają swoją długą historię. Pierwsze sięgają jeszcze reform Leszka Balcerowicza i jego ustaw o odbiurokratyzowaniu gospodarki. Kolejne rządy podtrzymywały tę tradycję, tylko rozmach był coraz większy. Mieliśmy już słynną komisję Palikota, akcję Przyjazne Państwo, kolejne transze deregulacyjne Pawlaka, Gowina, konstytucję dla biznesu premiera Morawieckiego i wiele podobnych zmian, które w świetle reflektorów wchodziły w życie pod hasłem, że to już koniec z biurokratyczną mitręgą, państwem urzędników, samowolą fiskusa i przeróżnych inspekcji.