Różne środowiska eksperckie i organizacje społeczne od lat przekonują kolejne rządy do przyjęcia ustawy chroniącej sygnalistów, czyli osoby, które w dobrej wierze, w interesie publicznym zgłaszają nieprawidłowości w swoich miejscach pracy, w efekcie czego najczęściej spotykają się z niezrozumieniem i retorsjami. Takie ustawodawstwo od ponad wieku obowiązuje w USA, a od niedawna także m.in. we Francji, w Szwecji, we Włoszech czy na Słowacji.
Niestety, w Polsce rządy unikały podjęcia tematu, twierdząc, że albo jest on nieistotny, albo za trudny, albo że nie trzeba regulacji, bo pracowników wystarczająco chroni kodeks pracy – co jest oczywistą nieprawdą.
Aż przyszedł 23 października 2017 r. Tego dnia minister koordynator ds. służb specjalnych ogłosił z wielką pompą projekt ustawy o jawności życia publicznego, zawierający także przepisy o sygnalistach. Na razie to tylko projekt, ale z punktu widzenia sygnalistów dobrze by było, gdyby pozostał w szufladzie. Jeśli wejdzie w życie tylko im zaszkodzi.
Jawnością w sygnalistów
Już to, że za pisanie prawa do ochrony sygnalistów wzięły się służby specjalne, nie wróżyło dobrze. Efekt tej twórczości okazał się taki, jak można było się spodziewać – przepisy nie mają nic wspólnego z ochroną sygnalistów. Definicja z projektu sprowadza taką osobę do roli podejmującego współpracę z wymiarem sprawiedliwości jako informator.
Tymczasem zgodnie z wszelkimi tradycjami prawnymi i standardami międzynarodowymi sygnaliści to ludzie, którzy ujawniają nieprawidłowości w swoim miejscu pracy – przede wszystkim pracodawcom, a dopiero gdy nie spotykają się ze zrozumieniem, idą na zewnątrz – do mediów i organów ścigania. Nacisk jest położony na obowiązek tworzenia specjalnych systemów zgłaszania nadużyć, reagowania na nie i ochrony tożsamości sygnalistów w miejscach pracy. Mają być wbudowane w kulturę organizacyjną, tworzyć odpowiednie środowisko etyczne i budować klimat zaufania, ale też braku tolerancji wobec nadużyć.