Żadna ze mnie Kasandra, po prostu źle reaguję na konie trojańskie. Zwłaszcza tratujące system polskiego prawa. Nauczyłam się je rozpoznawać, zanim przybiorą postać przepisu ustawy, niekiedy już w zapowiedziach prac nad jakąś regulacją. Potrafię przewidzieć, co takie monstra, choćby dopiero w stadium prenatalnym, mogą nawyprawiać zarówno w sferze realnej, jak i metafizycznej, mierzonej wrażliwością prawniczą. Dodam, że system prawny postrzegam dwuwymiarowo.
Jako uporządkowany zbiór, którego najmniejszą cząsteczką jest nie tylko widzialna lex, czyli litera prawa stanowionego, lecz także wypełniająca ją substancja ius, czyli nadrzędna wartość przyświecająca normie. Dezintegracja tego zbioru może zatem nastąpić wówczas, gdy koliduje ze sobą dwa lub więcej przepisów, kreując sprzeczne normy, jak również w razie niezgodności między przepisem lub zestawem przepisów a powszechnie akceptowanymi wartościami w danej kulturze. W pierwszym przypadku do usunięcia kolizji wystarcza szybka nowelizacja, w drugim zwykle nie da się posprzątać latami, czasem nigdy.
Piłsudski, skarb przymusowy
Parę tygodni temu zadrżałam na wieść o pomyśle, by aktywować pewne gremium komendą zarządcy innej wspólnoty. Nie zdążyłam wydobyć głosu. Przed skutkami galopady ostrzegł pomysłodawcę ktoś inny. Zwyciężył zdrowy rozsądek. Odnoszę jednak wrażenie, że ów incydent był elementem szerzej zakrojonej akcji, którą można nazwać nadużywaniem ustawy, rozumiejąc przez to nieuzasadnioną reglamentację stosunków społecznych w takiej formie.
Zakusy władzy publicznej w tym kierunku nie są nowością. Za przykład niech posłuży sławetna ustawa z 7 kwietnia 1938 r. o ochronie imienia Józefa Piłsudskiego, Pierwszego Marszałka Polski (DzU nr 25, poz. 219). Zawierała ona dwa tzw. przepisy materialne. Pierwszy stanowił, że pamięć czynu i zasługi Józefa Piłsudskiego – Wskrzesiciela Niepodległości Ojczyzny i Wychowawcy Narodu – po wsze czasy należy do skarbnicy ducha narodowego i pozostaje pod szczególną ochroną prawa (art. 1). Drugi przepis kryminalizował uwłaczanie jego imieniu, przewidując za to karę więzienia do lat pięciu (art. 2). Z tego, co wiem, zbytnich szkód istnieniom ludzkim ustawa ta nie wyrządziła. Niemniej nie zalicza się jej do pomników prawa. Czcić kogokolwiek na rozkaz władzy, pod groźbą kary kryminalnej, cywilizowane społeczeństwa sobie nie życzą. Wolą, gdy się je edukuje, pokazuje twarde dowody czyichś osiągnięć. Prawodawca nieświadom tej prawidłowości daleko nie zajedzie. I nie zajechał.
Ustawa zamiast sądu
Akcja, o której mowa, daje o sobie znać na obszarze prawa represyjnego, choć nie tylko. Co gorsza, w tej pierwszej odsłonie wcale nie preferuje tradycyjnego prawa karnego, oscylującego wokół czynu zabronionego, winy i kary. Tę gałąź najchętniej schowano by do lamusa. Zamiast niej coraz częściej oferuje się kanon niby-sprawiedliwej odpłaty za zło – czy to realne, czy wyimaginowane – metodą na skróty. Z ominięciem dumnych formułek o zakazie karania za coś, co w dacie czynu nie stanowiło zabronionego deliktu, o świętości prawa do obrony, tudzież o niedopuszczalności procesu przeciwko osobie zmarłej. Bez sądu karnego, który butnie zastępuje się organem egzekutywy lub zgoła ustawą.