Wszyscy ze wszystkimi
Już we wspomnianym felietonie z "Kuriera Porannego" w 1928 r. (czym może nieświadomie przyczynił się do popularności kodeksu Boziewicza) Tadeusz Boy-Żeleński pisał: "Ponad kodeksem zwykłym mamy kodeks Boziewicza, przekreślający wszystko. Bo gdzie tam zwykłej kodeksinie równać się z nadkodeksem. Jak leniwym i chwiejnym instrumentem jest prawo, ile tu instancji, apelacji, kasacji, ile potrzeba nauki, doświadczenia do jego wykładu! Tutaj - nic z tego wszystkiego: mała książeczka, dwóch honorowych ludzi i rozstrzyga się w najkrótszej drodze wszystko. Z Boziewiczem w ręku można wystrzelać pół świata, można przeciąć mieczem wszystkie zawiłości polityczne".
Kpina kpiną, ale nie wgłębiając się w zaszłości historyczne, "kodyfikatorska" działalność Boziewicza nie była bez znaczenia dla władz odrodzonego po latach zaborów państwa polskiego. Na dobrą sprawę można było odnieść wrażenie, iż w II Rzeczypospolitej, a zwłaszcza w jej pierwszym dziesięcioleciu, zatargów honorowych, także zakończonych pojedynkami, było tak wiele, jak chyba nigdy w dziejach naszego kraju. Nie było to wcale zjawisko przypadkowe. Pojedynek - czy też szerzej: postępowanie honorowe - był specyficznym sposobem rozwiązywania sytuacji konfliktowych. A po długiej niewoli było ich wiele, zwłaszcza na tle politycznym. Oczywiście najczęściej pojedynkowali się wojskowi, co wiązało się z elitarnym poczuciem czci kadry oficerskiej. Jak obliczono, w owym czasie w Wojsku Polskim odbywało się rocznie przeciętnie pięćset pojedynków! A przecież niemal równie często stawali do nich politycy, publicyści, pisarze i artyści, studenci-członkowie korporacji.
Przystępując tedy w 1919 r. do unifikacji i kodyfikacji prawa karnego, należało rozważyć, czy zabójstwo w pojedynku potraktować jako uprzywilejowaną formę zabójstwa, czy też nie. Wśród członków Wydziału Karnego Komisji Kodyfikacyjnej RP zarysowały się rozbieżne stanowiska. W końcu projekt kodeksu karnego Komisji Kodyfikacyjnej w ogóle nie przewidywał karalności pojedynków.
Dopiero komisja Ministerstwa Sprawiedliwości wprowadziła przepis penalizujący zabójstwo bądź uszkodzenie ciała w pojedynku "na udeptanej ziemi", dodając do projektu przyszłego kodeksu karnego (tego znanego, z 1932 r.) w rozdz. XXXV "Przestępstwa przeciwko życiu i ciału" art. 238. W ¤ 1 tego przepisu stwierdzono: "Kto w pojedynku zabija człowieka albo zadaje mu uszkodzenie ciała, podlega karze więzienia do lat 5 lub aresztu". W ¤ 2 wskazano, że sekundantów sąd może uwolnić od kary. Nie koniec na tym. Członkowie Komisji Kodyfikacyjnej, wybitni karniści: prof. Juliusz Makarewicz, dr Aleksander Mogilnicki i prof. Wacław Makowski, sprzeciwili się wprowadzeniu do k.k. przestępstwa pojedynku. Argumentowali m.in., że byłoby to poniekąd uznaniem tej formy załatwiania spraw honorowych, a represja karna w odniesieniu do uczestników pojedynku jest bezskuteczna, że pojedynki są zjawiskiem dość rzadkim. Dali zresztą później temu wyraz w komentarzach krytycznych.
Czy tak było w istocie? Już w 1927 r. dr Witold Świda (późniejszy znany profesor karnista) w pracy "Pojedynek ze stanowiska polityki kryminalnej" pisał: "W korpusie oficerskim panuje przymus pojedynków. Oficer, który powołuje się na kodeks karny i odrzuca wyzwanie, naraża się na uznanie za niehonorowego przez sąd honorowy, co prowadzi do wydalenia z wojska". Tak więc przepis przepisem, a życie - życiem.
Lekka rana i ciężkie pijaństwo
Okres międzywojenny obfitował w rozliczne i głośne pojedynki między dżentelmenami, głównie w Warszawie, ale i na prowincji poruszały one społeczności lokalne. "Z Boziewiczem w ręku" rozstrzygano poważne i błahe spory, niektórzy wręcz zasłynęli jako pojedynkowicze nieustanni. Do tej kategorii zaliczano głównie oficerów.
Poczynając od generałów broni, wypada wspomnieć głośny pojedynek gen. Józefa Hallera z późniejszym premierem Zyndramem Kościałkowskim na tle wydarzeń w Zachęcie w dniu śmierci prezydenta Gabriela Narutowicza. Ba, wyzwano nawet na pojedynek marszałka Józefa Piłsudskiego, lecz sprzeciwił się temu prezydent Wojciechowski. Bolesław Wieniawa-Długoszowski nader często sekundował i prowadził walki oraz udostępniał pojedynkowiczom ulubione miejsce spotkań - ujeżdżalnię 1 pułku szwoleżerów. Wiedziała o tym cała Warszawa, ale nikt nie słyszał, by Wieniawę kiedykolwiek pociągnięto do odpowiedzialności karnej za tak jawnie sprzeczne z prawem działanie.
A twórcy? Liczne zatargi honorowe mieli publicyści. Pojedynkował się nawet zdecydowany przeciwnik pojedynków Antoni Słonimski z artystą malarzem Mieczysławem Szczuką. Po latach pisał: "Mimo oczywistej bzdury przepisów p. Boziewicza uległem jego przemożnej presji. Pojedynek mój ze Szczuką był aktem tchórzostwa. (...) Nie wypadało się nie bić. Moim sekundantem był Wieniawa, Szczuki major Dobrodziecki - doprowadzili nas do trzykrotnej wymiany strzałów na dystansie 15 kroków. Niemal ostentacyjnie strzeliłem przeciwnikowi pod nogi, ale pistolety podrywały i trafiłem go w udo. Skończyło się to błazeństwo lekka raną i ciężkim pijaństwem". Pojedynkował się również Władysław Broniewski, Wilam Horzyca, malarze Wojciech Kossak i Julian Fałat. Strzelał się też rzeźbiarz Ksawery Dunikowski.
Nie te czasy
Po drugiej wojnie światowej zmieniło się wszystko: kultura, obyczaje, tradycja. Ale choć pojedynki odeszły w niepamięć, "kodeks Boziewicza" pozostał - symbolicznie - w obiegu i dzisiejszym słownictwie. Co starsi wspominają tamte czasy z łezką w oku, młodzi mają już inny punkt widzenia na te sprawy. Ale gdyby zapytać: Kim był Władysław Boziewicz? - niejeden da zdecydowaną odpowiedź: Jak to kim? Autorem kodeksu honorowego był!
Dobrze więc się stało: i dla miłośników historii, i dowcipu, że MUZA SA wydała starannie - jako świetny prezent pod choinkę - reprint "Polskiego kodeksu honorowego" Boziewicza, z arcyciekawym wprowadzeniem prof. Jacka Sobczaka z UAM w Poznaniu.
Literatura: Jerzy Rawicz, Do pierwszej krwi, Warszawa 1974; Władysław Boziewicz, Polski kodeks honorowy, Warszawa 1999