A ono jest fundamentem zdrowego społeczeństwa. Po to są bowiem sądy, by rozstrzygały spory, by były ostatnią instancją.
Zaraz po tym, kiedy sędzia Wojciech Łączewski ogłosił wyrok w sprawie afery gruntowej, w której głównym skazanym (nieprawomocnie) jest poseł Mariusz Kamiński, „Gazeta Wyborcza" opublikowała tekst zatytułowany „Kim jest sędzia, który skazał byłego szefa CBA?". Jest coś na rzeczy. Ten raczej młody człowiek został sędzią przed siedmiu laty. Wydał już kilka wyroków, które odbiły się głośnym echem. Teraz mówi się o nim nie tylko z powodu kontrowersyjnego werdyktu, ale i jego wpisów na Twitterze.
Niektóre z nich zawierają sensowne treści, choć wyraźnie mają polityczny charakter, a dominującym w nich wątkiem jest tematyka rosyjska. Niejeden sędzia, także ze szczebla rejonowego, udziela się publicznie, ale raczej są to przemyślane wypowiedzi na tematy prawne, a nie wyrywkowe komentarze polityczne. Te ostatnie zaś mogą przywoływać na myśl, przy zachowaniu wszelkich proporcji, słowa sędziego Igora Tulei, który w uzasadnieniu werdyktu w sprawie doktora G. porównał metody stosowane przez CBA do metod stalinowskich.
Stara szkoła sędziowska, zwłaszcza wielkopolska, wyznawała zasadę, że sędzia wypowiada się tylko w wyroku, najlepiej na piśmie, aby uniknąć potknięć, które mogłyby stanowić pretekst do kwestionowania jego bezstronności. Skąd zatem ta superaktywność medialna niektórych sędziów?
Może to kwestia młodości, braku doświadczenia. Tak czy inaczej, sędziowie, którzy demonstrują publicznie swoje poglądy, powinni się liczyć z kwestionowaniem ich bezstronności. Tym bardziej że w Polsce przedstawiciele Temidy coraz śmielej głoszą, że nie są tylko ustami ustawy, i w praktyce często kreują prawo.