Ministerstwo Sprawiedliwości nie kryje, że chodzi o walkę z mową nienawiści i postprawdą.
Od usunięcia treści nie sposób się jednak odwołać. Prawo jest więc szeroko krytykowane jako cenzura prewencyjna. W Bundestagu atakowały je zaciekle wszystkie mniejsze partie, niezależnie od barw politycznych (od liberalnej FDP przez lewicowych Zielonych i Die Linke po prawicową AfD). Przeciwko ustawie opowiedzieli się też Reporterzy bez Granic i specjalny reprezentant ONZ ds. wolności słowa.
Polaków, wobec naszych sporów z UE, zaciekawi też reakcja Komisji Europejskiej. Otóż KE wszystkie swoje ekspertyzy i opinie na temat internetowego prawa w Niemczech utajniła. Kiedy magazyn „Wirtschaftswoche" poprosił o ich ujawnienie, usłyszał, że „publikowanie tych dokumentów wpłynęłoby na klimat wzajemnego zaufania między państwem członkowskim a Komisją". Zdaniem reporterów znaczy to tyle, że KE wie, iż Niemcy łamią unijne prawo, ale nie chce ich „urazić".
Głośnym echem odbiła się też sprawa Nikolaia N., nauczyciela z Berlina. Władze oświatowe zwolniły go, gdy dziennik „Der Tagesspiegel" ujawnił, że pedagog po godzinach szerzy prawicowe teorie spiskowe w filmikach na YouTubie. Po raz kolejny politycy z FDP, AfD i Die Linke zgodnie krytykują takie postawienie sprawy jako naruszenie wolności słowa. Politycy CDU i SPD twierdzą zaś, że czas już prawnie uregulować „granice wolności słowa w przypadku nauczycieli".
Jak skomentować taką wizję liberalnej demokracji? Chyba tylko cytując szwajcarski dziennik „Neue Zürcher Zeitung", którego felietonista stwierdził cierpko, że nowe prawo o internecie „wpisuje się w niemiecką tradycję".