Dlaczego? Bo wtedy do religii przyznają się nonkonformiści, czyli najcenniejszy odłam młodzieży, który stopniowo ciągnie za sobą resztę.
„Chcesz, by coś zostało zrobione – to masz trzy sposoby: zrób to sam, zapłać za to komuś, lub zabroń tego dziecku!”. Gdy pójście do salki katechetycznej było czynem opozycyjnym, to nawet Leopold Tyrmand paradował po Krakowskim Przedmieściu z ryngrafem Matki Boskiej na piersi. Był to owoc zakazany, czyli pociągał – a prześladowania nie były znów aż takie duże, by od tego odstraszyć.
Młodzież szła zatem wtedy do kościoła – i modliła się żarliwie. Pociągając za sobą obojętnych.
W efekcie samych katolików rzymskich było wtedy ponad 86 proc. - a dochodziły inne wyznania. Nawet partyjni chrzcili dzieci i brali śluby kościelne – co PZPR surowo potępiała... i w praktyce tolerowała. Od czasu do czasu przenosząc kogoś chwilowo na niższe stanowisko – bo przecież bez prześladowań nie byłoby tego smaczku i podniecenia, że robi się władzy na złość.
Zupełnie inaczej wygląda sytuacja po 1988 roku. Sojusz Tronu z Ołtarzem (na początku obiecujący) zazwyczaj kończy się fatalnie. Przede wszystkim: kler tyje i rozleniwia się. Jednak szczególnie ostro widać to wśród młodzieży, która zaczęto do szkół zaganiać niemal siłą.
W efekcie młodzi nonkonformiści stali się nie tylko ateistami: stali się nawet zażartymi antyklerykałami. Autorzy artykułu twierdzą, że jedną z przyczyn absencji na lekcjach religii jest to, że odbywają się w godzinach pierwszych i ostatnich. Mylą się. Zapewniam: gdyby były we środku i gdyby mniej zażarci anty-klerykałowie na te lekcje z rozpędu uczęszczali - to byłoby jeszcze gorzej.
Piszę „gorzej”, bo jako polityk uważam, że dobrze jest, gdy obywatele wierzą w Boga. Przykład rozpadu moralnego państw ateistycznych, jak Związek Sowiecki czy dzisiejsza Francja jest pouczający. Jak to powiedział Wolter (deista przecież): „Gdyby Pana Boga nie było należałoby Go wymyślić!”.