1 lipca 2024 r. sześciu z dziewięciu sędziów Sądu Najwyższego (SN) USA uznało, że były prezydent Donald Trump jest częściowo chroniony immunitetem przed zarzutami dotyczącymi „próby utrzymania się przy władzy” mimo przegranych wyborów. Obóz demokratów od razu uznał, że jest to werdykt otwierający furtkę do dyktatury w Ameryce. Liberalna sędzia SN Sonia Sotomayor stwierdziła nawet, że orzeczenie czyni prezydenta „królem stojącym ponad prawem”. Tymczasem wyrok ten niczego nie zmienia.
Od 1788 roku, a więc od czasu utworzenia urzędu prezydenta Stanów Zjednoczonych, trwa nieustanna dyskusja konstytucjonalistów na temat zakresu obowiązków i odpowiedzialności głowy państwa. Spór rozpoczął się od samej tytulatury, bowiem przez 12 pierwszych lat istnienia niepodległej Ameryki (1776–1788) to spikerzy Kongresu Kontynentalnego pełnili funkcję głowy państwa i nosili także tytuł prezydenta USA w Kongresie Zgromadzonych (ang. President of the United States in Congress Assembled). Kiedy więc Jerzy Waszyngton został wybrany na pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych, należało go jakoś odróżnić od poprzedników noszących ten sam tytuł.
Wbrew powszechnej histerii wywołanej przez obóz Joe Bidena, poniedziałkowa decyzja Sądu Najwyższego USA nic nie zmienia w zakresie odpowiedzialności prezydenta, a jedynie potwierdza to, co było uznawane od 236 lat.
Pierwszy wiceprezydent USA John Adams postulował, żeby prezydentowi Waszyngtonowi i jego następcom nadać tytuł „Jego Wysokości i Obrońcy Swobód”. Kiedy pomysł ten został odrzucony przez delegatów Kongresu, Adams zaproponował przyznanie prezydentowi i wiceprezydentowi (czyli sobie samemu) tytułu „Jego Królewskiej Mości”. Na szczęście Thomas Jefferson nazwał pomysł Adamsa „najbardziej niedorzeczną rzeczą, o jakiej kiedykolwiek słyszał”, a Benjamin Franklin popukał się tylko w czoło, wypowiadając dwa słowa: „całkowicie szalone”.
W opinii Johna Adamsa tytuł — najlepiej wyniosły i przesadny — miał na celu wzmocnienie prezydentury w oczach obywateli. Sam Jerzy Waszyngton nie wiedział, jak się ustosunkować do tych propozycji. Idąc za radą Jamesa Madisona, uznał, że wystarczy zwracać się do niego po prostu „Panie Prezydencie”. Miał rację, bowiem za brakiem wzniosłych tytułów wcale nie szło ograniczenie władzy wykonawczej prezydenta.