– 100 tysięcy? Można delikatnie rzec, że tak sobie i chyba wbrew nakręcanym od tygodni oczekiwaniom i marzeniom – skomentował marsz 4 czerwca Tomasz Poręba, szef kampanii wyborczej PiS. Mateusz Morawiecki kpił z uczestników manifestacji, twierdząc, że brali w niej udział tylko „wyborcy, sympatycy i działacze PO”. Według Zbigniewa Ziobry był to „marsz nienawiści, pogardy, wulgaryzmów i rynsztokowego komunikowania się”. Z kolei TVP przekonywała, że „na ulicach Warszawy jest wyjątkowo pusto”… Marsz okazał się frekwencyjnym sukcesem i wystraszył PiS.
Nie są prawdą słowa premiera, że to był marsz jedynie zwolenników i działaczy PO. Wzięli też w nim udział ci, którzy na PO nie głosują czy liderzy PSL, Polski 2050, Lewicy, w tym partii Razem. Adrian Zandberg nie należy do sympatyków Tuska, delikatnie rzecz ujmując. Na sukces marszu złożyła się też decyzja PiS o powołaniu komisji weryfikacyjnej, na którą zgadza się Andrzej Duda. Prezydent zjednoczył opozycję i zmobilizował Polaków przeciwko decyzjom PiS. Ale do wyborów zostało prawie pięć miesięcy.
Czytaj więcej
Nawet 500 tysięcy – na tyle osób szacują organizatorzy frekwencję niedzielnego marszu w Warszawie.
Jeśli Tusk nie utrzyma zaangażowania i poziomu emocji po marszu, a jego uczestników, podobnie jak liderów opozycji, będzie próbował wcielić do obozu PO, to popełni gigantyczny błąd. Podobny popełnił Rafał Trzaskowski po wyborach prezydenckich. Pozwolił ulecieć energii ponad 10 milionów wyborców, głosujących w części też bardziej przeciwko Dudzie niż za nim. Jeśli PO nie uderzy teraz woda sodowa do głowy, a Tusk nie ulegnie tromtadracji, to opozycja w październiku zrobi z PiS jesień średniowiecza, parafrazując klasyka.
Komisja weryfikacyjna, niezborność prezydenta i kpiny z suwerena przybliżają PiS do oddania władzy.