Kilka dni temu przewodniczący KRRiT ogłosił, że jego błyskotliwa diagnoza doprowadziła do powstania rzetelnej oceny sytuacji. Regulator rynku medialnego stojący na straży wolności słowa (to sformułowanie pochodzi z Konstytucji) jest ciałem na wskroś politycznym, wybieranym przez sejm, senat i prezydenta.
Moje kontakty z KRRiT dawno temu bywały sympatyczne, gdy przekonałem Juliusza Brauna, że widz i słuchacz mediów powinien być uczony ich niuansów znaczeniowych. W dodatku twierdziłem, że ta zasada dotyczy nas wszystkich, bo wszyscy jesteśmy analfabetami coraz to nowszych form medialnych. Jakież piękne wydawało mi się dyskutowanie o granicy podobno nie do przekroczenia w reality show „Big Brother”. Jak bardzo potrzebne stało się interpretowanie pozornych obsceniczności w sitcomie „Świat według Kiepskich”. Przekonywaliśmy się wzajemnie na temat ich potencjalnego oddziaływania na dzieci. Wydaje się, że mieliśmy wspólny cel, mianowicie wszyscy i po partnersku staraliśmy się zrozumieć reguły ekonomiczne popkultury, bo to właśnie ona rządzi – jeśli macie wątpliwości, popatrzcie na ikony nastolatków.