Zdrada dyplomatyczna. To hasło pojawiło się w październiku 2016 r., kiedy Prokuratura Krajowa ujawniła, że w sprawie katastrofy smoleńskiej prowadzi cztery śledztwa – jedno z nich w sprawie działania od 10 kwietnia 2010 r. do 2011 r. na szkodę Polski. Mieli się go dopuścić funkcjonariusze publiczni upoważnieni do występowania w imieniu RP w stosunkach z Federacją Rosyjską. Jest to przestępstwo indywidualne, może je popełnić osoba, a nie urząd.
W ten sposób po wielu latach został odkurzony art. 129 kodeksu karnego. Wymiar sprawiedliwości skorzystał z niego tylko raz – w 1950 r. prawomocnym wyrokiem sąd skazał dwie osoby. I o przepisie zapomniano.
Za zdradę dyplomatyczną grozi nawet dziesięć lat więzienia, jednak sprawcy trzeba udowodnić, że świadomie chciał narazić na szkodę interesy RP albo że przewidywał realną możliwość, iż jego zachowanie zagraża interesom RP i z tym się godził. Nie wystarczy wykazanie lekkomyślności czy niedbalstwa.
Otwarte szuflady
Sądząc po przedstawionych przez prokuraturę datach, nietrudno zgadnąć, że chodzi m.in. o ówczesnego premiera Donalda Tuska. Co zresztą kilka tygodni później pośrednio potwierdził Jarosław Kaczyński, kiedy w jednym z wywiadów stwierdził, że rząd PiS nie poprze wyboru Tuska na kolejną kadencję na stanowisku szefa Rady Europejskiej i może on usłyszeć „jakieś zarzuty".
Gdy PiS doszedł do władzy, stało się jasne, że śledztwo w sprawie tragicznego dnia 10 kwietnia 2010 r. nabierze impetu. Było też pewne, że na odcinku rosyjskim nowe władze niewiele wskórają. Kafkowskie podejście Kremla do polskich władz upominających się o dowody i zwrot wraku się nie zmieniło. Wręcz przeciwnie, konflikt na Ukrainie i radykalnie odmieniona sytuacja geopolityczna sprawiły, że dialog w tej sprawie stał się jeszcze trudniejszy.