Marine Le Pen i Emmanuel Macron starli się w środę w finalnej debacie przed drugą turą wyborów prezydenckich. Była to – jak wszystko w tych wyborach – debata bezprecedensowa.
Po pierwsze dlatego, że nigdy jeszcze w historii V Republiki nie zdarzyło się, żeby w finale rozgrywki prezydenckiej nie występował przedstawiciel żadnej z dwóch wielkich formacji politycznych sprawujących na zmianę rządy we Francji od 1958 r.: umiarkowanej lewicy (Partia Socjalistyczna) i umiarkowanej prawicy (Republikanie). Po drugie dlatego, że nigdy finalna debata nie była tak ostra, niemerytoryczna i brutalna. O ile zawsze w tego rodzaju debatach reguły (wszak uzgodnione z kandydatami) są ściśle przestrzegane, a dziennikarze bez wahania przywołują do porządku polityków, o tyle tym razem zostali od początku zdominowani, ich rola jako arbitrów zapomniana, a kandydaci bez żenady okładali się insynuacjami i złośliwościami. Wyglądało to trochę jak mecz bokserski, w którym sędzia nie jest w stanie przerwać wymiany ciosów po komendzie „break!".