Decyzja Komisji Europejskiej o wszczęciu wobec Polski procedury przewidzianej art. 7 traktatu o Unii Europejskiej nie może być zaskoczeniem. W istocie jest ona logicznym następstwem antydemokratycznych reform ustrojowych przeprowadzanych przez PiS oraz postawy rządu polskiego. Warszawa konsekwentnie dezawuowała stosowany dotąd przez Komisję mechanizm dialogu na temat rządów prawa, wskazując na brak jego osadzenia w traktatach europejskich. Tymczasem procedura ta została wypracowana przez Komisję właśnie po to, by w budzących wątpliwości przypadkach – takich jak aktualny spór z polskim rządem – mieć „miękkie", niekonfrontacyjne instrumenty prowadzące do rozwiązania problemu: zapytania, wyjaśnienia i rekomendacje. Ta droga nie przyniosła rozwiązania: rząd polski nie tylko nie uznał argumentów Komisji wytykającej niekonstytucyjność zmian w Trybunale Konstytucyjnym i sądownictwie, lecz także z dialogiem się ociągał.
Klucz do przyszłości
Wnioskując do Rady Unii Europejskiej (ministrowie państw członkowskich) o uruchomienie art. 7, Komisja robi w rzeczywistości to, o co rząd prosił od dawna: wchodzi na ścieżkę przewidzianą traktatem o UE. Zgodnie z zapisami tego artykułu Rada może „stwierdzić istnienie wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia przez Państwo Członkowskie wartości, o których mowa w artykule 2 Traktatu UE" (wśród nich są m.in. demokracja i państwo prawa). Już dzisiaj wiadomo, że spora część państw (w tym Francja i Niemcy) poprze taki wniosek, kiedy dojdzie do głosowania. Czy zbierze się większość czterech piątych państw, wymagana, by ich stanowisko stało się formalną decyzją całej Unii, okaże się w swoim czasie. Tak czy inaczej chodzi tu ciągle o polityczną deklarację, to głos zaniepokojenia wskazujący na „ryzyko naruszenia wartości". Do stwierdzenia faktu „naruszenia wartości" potrzeba już jednomyślności wszystkich krajów – i dopiero ta jednomyślność może otworzyć drogę do zastosowania kar (np. zawieszenia prawa głosu). To ciągle jeszcze odległy scenariusz.
Prawne niuanse nie powinny jednak przesłaniać tego, że podjęta przez Komisję decyzja otwiera nie tylko nowy etap sporu między polskim rządem a Komisją i innymi krajami UE, lecz także – co nie mniej istotne – sporu o Unię w Polsce. W tym sporze rząd będzie starał się przerzucić całą odpowiedzialność za konflikt na UE i niektóre kraje członkowskie. Należy się spodziewać nasilenia się narracji, w której Bruksela będzie przedstawiana jako druga Moskwa, bo ingeruje w wewnętrzne sprawy naszego kraju. Będzie się mówiło o zachodnich mocarstwach, które „próbują dokonać inwazji, politycznej i kulturowej" na Polskę, odbierając nam niezależność i tożsamość. Polska zaś, jak mówił na niedawnej konferencji prasowej ambasador naszego kraju w Niemczech Andrzej Przyłębski, po raz trzeci zamierza ratować Europę: po bitwie pod Wiedniem i cudzie nad Wisłą zbawimy ją, odpierając nawałę uchodźców. Taka narracja, jeśli nie spotka się z wiarygodnymi i przekonującymi kontrargumentami, może trafić w Polsce na podatny grunt.
Dlatego sposób, w jaki siły proeuropejskie odniosą się do sporu o art. 7, jest kluczowy dla nas, wszystkich obywateli RP, dla kształtu naszej wspólnoty politycznej i dla naszej przyszłości w Europie. Najwyższy czas, by opowieść o rządzie polskim (i Polakach) jako ofiarach Brukseli, Berlina czy Zachodu spotkała się z należytym sprostowaniem. Nie wystarczy tylko straszyć polexitem i utratą pieniędzy.
Żegnaj, Zachodzie
Po pierwsze, uruchamiając art. 7, Komisja Europejska stoi na straży wspólnego unijnego prawa, którego przestrzeganie jest strategicznym interesem naszego kraju.