O to teraz postanowił się zatroszczyć następca Merkel w Berlinie, Olaf Scholz. Ale w Warszawie ogłoszono alarm: „Niemcy wyłożyły karty na stół. Chcą budować IV Rzeszę", czyli UE pod niemieckim butem. I na dowód przytoczono zapis umowy koalicyjnej o stworzeniu „federalnego, europejskiego państwa związkowego, zorganizowanego zgodnie z zasadą subsydiarności i proporcjonalności oraz kartą praw".
Kolizja i współpraca
Wśród niemieckich postulatów flagowego znaczenia nabiera powołanie gremium, które wypracuje konstytucję UE, i tworzenie międzynarodowych list do Parlamentu Europejskiego wraz z nadaniem mu większych uprawnień. Kulejącej polityce zagranicznej Unii Scholz i spółka chcą zaradzić powołaniem szefa dyplomacji z prawdziwego zdarzenia i zmianą głosowania w Radzie Europejskiej, opartego już nie na zasadzie jednomyślności, a zwykłej większości.
To zamach na państwo narodowe, skwitowały rządowe umysły w Warszawie. I zasugerowały jeden trop skojarzeń, kładąc znak równości między III a nadchodzącą IV Rzeszą. Co dyżurny grafik w turbotempie oblekł w plakaty. Straszą na nich złowieszcze facjaty Hitlera i Goebbelsa w towarzystwie urzędujących prezydenta Niemiec Franka W. Steinmayera, jego ambasadora w Polsce Arndta Freytaga von Loringhovena oraz Angeli Merkel. Pierwsza dwójka zniszczyła Polskę, pozostała trójca nie chce za to zapłacić.
Była kanclerz ucieleśnia wiekuiste zło, jak kiedyś „zły Żyd" czy wiedźmy z baśni jej rodaków braci Grimm. Już przed 15 laty oskarżono Merkel o donosicielstwo na rzecz bezpieki w NRD. Zapominając przy tym, że jeśli zarzuty o współpracę ze Stasi nie byłyby wyssane z palca, przygwoździliby ją nimi jej oponenci znad Renu. Ale gra antyniemiecką kartą nad Wisłą w celu mobilizacji własnego elektoratu ma od wytknięcia Tuskowi „dziadka z Wehrmachtu" pewną tradycję. I porusza się w ramach wałkowania stereotypu, co w „Koźle ofiarnym" przed laty wyjaśnił filozof-antropolog René Girard. W ramach tej logiki w przypadku Merkel pomija się 100 mln euro, które lekką ręką oddała polskiemu rządowi w trakcie jego pierwszych negocjacji nad budżetem unijnym, sprowadzenie Aleksieja Nawalnego do berlińskiego szpitala Charité i uratowanie mu życia czy starania kanclerz o zachowanie za wszelką cenę unijnej jedności. To dlatego szefowa niemieckiego rządu sprzeciwiała się pomysłowi prezydenta Macrona, celującego w utworzenie unijnego jądra, co resztę Wspólnoty zepchnęłoby na peryferia. Dlatego też zrezygnowała z rozbijającej UE relokacji uchodźców. A w końcu, by nie wywoływać wewnętrznego fermentu, konsekwentnie przymykała oko na kwestię praworządności w Polsce.
Nowy rząd w Berlinie nie zamierza tego prolongować. Swoją agendę zagraniczną koalicja trzech partii kanclerza Scholza opiera na poszanowaniu dla „europejskich wartości" i „reguł demokracji". Wchodzą one w kolizję z interesem rządu w Warszawie, podobnie jak polityka klimatyczna i energetyczna. Odmienność interesów nie oznacza jednak nieuchronności dyktatury Berlina. Między francuskim i niemieckim podejściem, choćby w kwestii uznania energii atomowej za zieloną technologię (z prawem dofinansowania z Brukseli), również otwiera się przepaść. Macron jest za, Scholz przeciw. By przeforsować w Brukseli swoją opcję, francuski prezydent zawarł nawet deal z państwami Europy Środkowo-Wschodniej.
Jeśli pomogą mu one energię atomową zaliczyć do ekologicznych, Paryż zrewanżuje się wyszarpaniem klimatycznego stempla dla gazu. Nikt jednak w Paryżu rozbieżności z Berlinem nie tłumaczy pojawieniem się na horyzoncie IV Rzeszy. Raczej współpracuje się z Niemcami tam, gdzie to jest możliwe, tworząc koalicje z innymi unijnymi członkami, gdy interesy z Berlinem się krzyżują.