Merkel nie nosiła jeszcze kolorowych żakietów, a włosy czesała na pazia, kiedy latem 1990 r. po raz pierwszy znalazła się w USA. Miała 36 lat i obywatelstwo NRD. Komunistyczny raj właśnie dożywał swych dni. Za kilka miesięcy Helmut Kohl miał przypieczętować zjednoczenie Niemiec. To właśnie dzięki temu trzęsieniu ziemi dr Joachim Sauer, fizyk z Berlina Wschodniego, który akurat przebywał na pobycie naukowym w San Diego, mógł zaprosić nad Pacyfik swoją towarzyszkę życia. Wyrwana z kraju otoczonego murem, nad oceanem poczuła powiew wolności. Adolescencyjne doświadczenie. Jak dla nastolatka pierwszy pocałunek. Jeśli już jako kanclerz była później oskarżana o nadmierną giętkość poglądów, prawo do wolności nabrało mocy kariatydy w jej politycznym dekalogu. To dlatego stanęła w obronie Aleksieja Nawalnego, ściągnęła otrutego opozycjonistę do Berlina i uniemożliwiła wyeliminowanie go Putinowi.
Po powrocie w 1990 r. splot wydarzeń wykatapultował byłą fizyk z Berlina Wschodniego i córkę pastora w ciągu 12 lat na lidera niemieckiej chadecji. Przejęła schedę po Adenauerze i Kohlu (2000). W międzyczasie towarzyszyła swojemu mentorowi (jako minister w jego rządzie) u byłego prezydenta USA Ronalda Reagana, który kanclerza zjednoczenia podejmował na swoim ranczu. Merkel uczyła się od najlepszych, co dało jej więcej niż studia w akademiach dyplomatycznych. Jako szef opozycji została skonfrontowana ze stanowczą odmową Niemiec w irackiej krucjacie przeciwko terrorowi Busha juniora. Wbrew oficjalnemu stanowisku Niemiec i kanclerza Schrödera liderka CDU interwencję w Iraku poparła. Pewnie dlatego, kiedy w 2005 r. została kanclerzem, Bush, kowboj z Teksasu, chwalił ją: „Dużo jej słucham. Jest mądra".
Medal wolności
Tym razem to już ona została zaproszona przez urzędującego prezydenta na jego ranczo. Jako urodzony kowboj na własnym podwórku przybił z Merkel piątkę i wpisał ją na elitarną listę swoich kumpli ze światowego establishmentu. Jednak politycznie dużo ich dzieliło. Najbardziej sprawa wejścia Gruzji i Ukrainy do NATO. Szczyt paktu w Bukareszcie (2008) dlatego przeszedł do historii, bo delegacje amerykańska i niemiecka obrzucały się inwektywami na korytarzu. Kanclerz i francuski prezydent Sarkozy sprzeciwili się akcesji obydwu politycznie niestabilnych krajów, by nie zwiększać tarć z Rosją. Ale za redukcję niemieckiej misji wojskowej w Afganistanie nie usłyszała już od prezydenta USA złego słowa.
Głębszym zaufaniem obdarzyła jego następcę. Choć nie bez trudności na starcie, bo w prawyborach demokratów jej serce biło dla Hillary Clinton. Jej porażkę przeżyła jak swoją. W decydującej fazie kampanii wyborczej odmówiła Obamie podczas wizyty w Berlinie wystąpienia przed Bramą Brandenburską. Pomimo że Niemcy czarnoskórego kandydata fetowali jak mesjasza. „Poczekam, mam czas, liczę na dwie kadencje", żartował Obama. Ona go zapewniała: „Brama Brandenburska przez jakiś czas jeszcze postoi".
W czerwcowy wieczór 2011 r., w Białym Domu gospodarz, w słowach pełnych patosu, wychwalał pod niebiosa córkę pastora. Przy 250 gościach wzniósł toast za kanclerz, „symbol triumfu wolności", i odznaczył ją najwyższym orderem USA, którym w Niemczech do tej pory szczycił się tylko kanclerz Kohl, a w przeszłości niemiecka emigrantka Marlena Dietrich. „Nie wyobrażałam sobie, że kiedykolwiek stanę przed amerykańskim prezydentem i otrzymam z jego rąk Medal Wolności", dziękowała Merkel. Dwa lata później jej wyobraźnia poddana została jeszcze trudniejszej próbie, kiedy na światło dzienne wypłynęła wstydliwa okoliczność, że kontrwywiad amerykański podsłuchiwał jej telefon komórkowy, o czym prezydent doskonale wiedział. „Nie uchodzi podsłuchiwać przyjaciół", oświadczyła szorstko Obamie.