Sąd Apelacyjny w Łodzi uznał, że Marek Lisiński, b. szef fundacji „Nie lękajcie się”, jest osobą niewiarygodną i nie jest w stanie dowieść, iż był wykorzystany seksualnie przez duchownego, którego oskarżał. Wyrok zapadł w październiku, ale dopiero teraz za sprawą publikacji Onetu poznaliśmy jego uzasadnienie. Sąd stwierdził, że zeznania Lisińskiego przed sądem I instancji, który ostatecznie uznał winę duchownego i nakazał przeprosiny powoda, były niespójne, a fakty, jakie przedstawiał, nie znajdowały potwierdzenia w zeznaniach świadków. Wziął także pod uwagę fakt, iż ksiądz od początku twierdził, że Lisińskiego nigdy nie wykorzystał.
Sprawa ta ma jednak także inny wymiar. Na podstawie oskarżeń Lisińskiego Kościół przeprowadził proces karno-administracyjny duchownego. Został ukarany, a dekret biskupa płockiego został potwierdzony przez watykańską Kongregację Nauki Wiary. Sąd w Łodzi miał dostęp do akt postępowania kanonicznego i zauważył, że także one nie potwierdziły tego, by Lisiński został wykorzystany – prowadzący w imieniu biskupa postępowanie nie znaleźli podstaw do uznania prawdziwości jego twierdzeń. Mimo to ksiądz został obłożony sankcjami.
Nie ma wątpliwości, że przypadek Lisińskiego będzie dla osób negujących lub usiłujących pomniejszać problem wykorzystywania seksualnego małoletnich w Kościele koronnym argumentem na potwierdzenie ich tez
Mamy zatem do czynienia z dwoma całkiem odmiennymi rozstrzygnięciami, za którymi idą poważne konsekwencje. Nie ma wątpliwości, że przypadek Lisińskiego będzie dla osób negujących lub usiłujących pomniejszać problem wykorzystywania seksualnego małoletnich w Kościele koronnym argumentem na potwierdzenie ich tez. Jedni będą wskazywać na fałszywe oskarżenie i podkreślać, że może się z nim spotkać każdy bez wyjątku ksiądz, bo przecież w takich sprawach mamy do czynienia „ze słowem przeciwko słowu”. Inni krytycznym okiem będą patrzyli na działania biskupów, którzy prowadzą tego typu postępowania. Będą im zarzucać szukanie za wszelką cenę „czarnej owcy” w swoich szeregach, bo przecież muszą wykazać się przed Watykanem, którego polityka w tym zakresie jest jednoznaczna.
Tego typu argumenty w środowiskach kościelnych – nie tylko wśród księży – są obecne. Teraz mogą wybrzmiewać mocniej. Proces przemiany mentalności społecznej, dostrzegania tych spraw i właściwej reakcji może zostać znacząco wyhamowany. Zwłaszcza że – jak to często bywa – na pierwszy plan wyciąga się to, co jest pasujące do tezy. Tu pasuje sentencja łódzkiego sądu odnosząca się do przypadku wyłącznie Lisińskiego, któremu sąd nie dał wiary. Nie orzekł, że nie był on wykorzystany przez duchownego, uznał jedynie, że nie jest w stanie tego dowieść. To dość istotne rozróżnienie. Inna rzecz, że „Gazeta Wyborcza” w 2019 r. dotarła do kilku innych osób, które miały zostać przez tego samego duchownego wykorzystane. Ksiądz się tego nie wyparł – zaprzeczał tylko wykorzystaniu Lisińskiego. Nie jest wykluczone, że w procesie kanonicznym (prowadzonym wiele lat wcześniej niż śledztwo „GW”) biskup Piotr Libera brał pod uwagę nie tylko skargi Lisińskiego, ale także ogólną opinię dotyczącą moralności duchownego – a ta, jak wynika z moich rozmów w środowisku płockich księży, nie była i nie jest dobra.