Mówimy, i słusznie, że wraz z Prezydentem i Pierwszą Damą zginęli ludzie należący do elity RP. Kto to jest ta elita? To słowo może sugerować, że jest to jakaś uprzywilejowana grupa. Uprzywilejowana? Aram Rybicki, poseł, były działacz opozycji demokratycznej z Gdańska, były wiceminister kultury, człowiek wielkiego rozumu i rzadkiej szlachetności. Polityk o silnych przekonaniach, któremu nigdy nie zabrakło szacunku dla ludzi o odmiennych przekonaniach. On uprzywilejowany?
Andrzej Kremer, wiceminister spraw zagranicznych, wyśmienity prawnik i dyplomata, mój współpracownik w ambasadzie w Niemczech. Zawsze opanowany, mówiący nieco ściszonym głosem, z umiarem i namysłem. Dzień przed tym tragicznym lotem do Katynia telefonowałem do niego z Ameryki, żeby mu pogratulować sukcesu w przygotowaniu obchodów rocznicy katyńskiej. A on miał w tym sukcesie udział, który trudno przecenić. Był już wieczór, on siedział jeszcze w swoim biurze w MSZ. Potem wymieniliśmy się e-mailami. On należał do uprzywilejowanej grupy?
Staszek Komorowski, wiceminister obrony narodowej, były ambasador w Londynie. Dystyngowany, elegancki, elokwentny. Dżentelmen, który wraz ze swą żoną Ewą był swego rodzaju strażnikiem kultury życia towarzyskiego, tak zdeptanej w czasach PRL. Staszek mógł znaleźć sposób na łatwiejsze życie. Wybrał służbę publiczną. Prowadził razem z Andrzejem Kremerem trudne negocjacje z rządem amerykańskim w sprawie tarczy antyrakietowej. On miał z tego tytułu przywileje?
Mariusz Handzlik, podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta, wcześniej też w służbie dyplomatycznej. Pracoholik, którego energia szła w parze z niezwykłym entuzjazmem. Chyba tylko dzięki temu wytrzymywał takie tempo pracy. Zawsze lojalny wobec Prezydenta, pracujący dla niego z poczuciem, że służy dobrej sprawie. To był jego przywilej.
Oni wszyscy mieli ten jeden przywilej: służenie dobrej sprawie, służenie Rzeczypospolitej. Na tym się kończy lista przywilejów. Przynależność do tzw. R-ki wywołuje podejrzenie, że łączą się z nią niedostępne dla innych udogodnienia. Rzeczywistość jest taka, że ktoś, kto jest naprawdę dobrze wykształcony i zdolny, musi mieć silne poczucie misji, aby się podjąć pracy czy to wiceministra czy posła. Pracy, za którą otrzymuje stosunkowo niewielkie wynagrodzenie, olbrzymie obowiązki i ciężar ogromnej odpowiedzialności. I niewielkie szanse na publiczne uznanie.