Polski Sen. Pisze Piotr Aleksandrowicz

Istnieje sporo argumentów na rzecz tezy, że pewna doza dochodowych nierówności społecznych jest niezbędna dla rozwoju gospodarczego, który jest głównym narzędziem poprawy losu najuboższych – pisze publicysta.

Publikacja: 17.01.2013 18:40

Piotr Aleksandrowicz

Piotr Aleksandrowicz

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompała

Coraz częściej słychać o nierównościach w Polsce. We Wrocławiu w październiku ub.r. odbył się nawet „Festiwal równości”, a jego pomysłodawca, socjolog profesor Piotr Żuk, mówił tak: „Wskaźnik dysproporcji ekonomicznych jest w naszym kraju jednym z najwyższych w Europie. Można wręcz powiedzieć, że kształtuje się on nie na poziomie europejskim, ale na poziomie krajów Trzeciego Świata”. Z kolei inny socjolog, profesor Jacek Raciborski, dodaje: „W krótkim czasie przebiliśmy kraje, gdzie nierówności reprodukują się od stuleci. U nas nierówności nawarstwiły się w ciągu pokolenia”. Dwóch profesorów, cztery zdania i same bardzo wątpliwe tezy.

Polska radzi sobie nieźle

Fakty są następujące: współczynnik Giniego, który jest powszechnie stosowaną miarą nierówności dochodowych (im większy, tym większe nierówności, używane są skale od 0 do 100 lub od 0 do 1) wynosi w Polsce w skali 31,1 w porównaniu z 30,7 dla całej Unii Europejskiej. Jest też w Polsce niższy niż w republikach bałtyckich, Bułgarii, Rumunii, Wielkiej Brytanii i wszystkich krajach południowej Europy (Włochy, Hiszpania, Portugalia i Grecja) oraz zbliżony do współczynnika Giniego dla Francji. Trudno zatem powiedzieć, by był jednym z najwyższych w Europie. Co więcej, współczynnik dla Unii wzrósł nieco w ostatnich latach lub jest stabilny, dla Polski zaś od siedmiu lat maleje (w 2005 wynosił 35,6).

Porównanie z krajami Trzeciego Świata jest w ogóle bez sensu. Dane są rozproszone, często dość stare, ale z grubsza można powiedzieć, że w Ameryce Łacińskiej gini wynosi grubo powyżej 40, a w niektórych krajach nawet 50 punktów, jest także wyższy na Bliskim Wschodzie, w Afryce i azjatyckich tygrysach niż w Polsce.

Z kolei we wzroście giniego dla Polski w ciągu jednego pokolenia jest o tyle ziarno prawdy, że w latach 1987–1990 współczynnik ten wynosił – według danych Banku Światowego – 28. Był jednym z wyższych w krajach, które potem weszły w okres transformacji, a po 1992 roku jeszcze nieco wzrósł. Ponieważ jednak „na wejściu” był dość wysoki, w okresie transformacji jego dalszy wzrost był jednym z niższych w krajach postkomunistycznych i – co bardzo istotne – pozostawał zgodny ze zmianami zachodzącymi na całym świecie, a związanymi z postępami globalizacji i rosnącą premią dla wiedzy i kwalifikacji (średni wskaźnik dla krajów rozwiniętych grupy OECD zwiększył się z 29 do 33 od połowy lat 80. do końca pierwszej dekady XXI wieku). Przynajmniej takie są obserwacje doktor Anny Kurowskiej z Instytutu Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego.

Otwarte szanse awansu

Z kolei profesor Janusz Czapiński w raporcie z badań Diagnoza Społeczna 2011 pisze, że w ostatnich latach „bogacenie się Polaków nie było równomierne. Nie oznacza to jednak wcale, że ubodzy mieli mniejsze szanse na awans ekonomiczny od bogatych. Wręcz przeciwnie, wzrost skali dochodowej szedł w parze z doganianiem gospodarstw bogatszych przez uboższe. Dochody najuboższych 10 proc. gospodarstw rosły znacznie szybciej w minionych czterech latach i nieco szybciej w ostatnich dwóch latach niż dochody 10 proc. najbogatszych”.

Co ważniejsze – dodaje Czapiński – tezie o rosnącym rozwarstwieniu ekonomicznym polskiego społeczeństwa przeczy symetryczna, dwukierunkowa mobilność dochodowa gospodarstw domowych. „Zaledwie 59 proc. gospodarstw z grupy 20 proc. najuboższych w 2007 r. pozostało w grupie 20 proc. najuboższych po czterech latach i dokładnie tyle samo z grupy 20 proc. najbogatszych pozostało w 2011 r. w grupie najbogatszych. Zatem 41 proc. najuboższych awansowało w tym czasie do wyższych grup dochodowych (…) i 41 proc. najbogatszych spadło do niższych grup dochodowych”. A skoro jest ruch w górę i dół, istnieje też motywacja do pracy, nauki, zdobywania kwalifikacji. Szanse na awans materialny są otwarte, a struktura społeczna niezabetonowana.

Problemem jest bieda

Dla porządku dodajmy jednak, że co innego nierówności, a co innego zagrożenie ubóstwem. W Korei Północnej prawdopodobnie nierówności są niewielkie, tyle że ludzie głodują. Wskaźnik zagrożenia ubóstwem jest w Polsce wyższy niż w większości krajów europejskich, wynosi 17,7 proc. (w Unii 16,9 proc.) i wzrósł między 2010 a 2011 rokiem o 0,1 punktu procentowego. To niedobrze i niewielką pociechą jest fakt, że w Unii, gdzie kryzys jest bardziej dotkliwy, wzrósł o 0,5 punktu. Jednak europejskie badanie warunków życia ludności (EU-SILC), którego wyniki opublikowano w grudniu 2012, pokazuje, że patrząc w horyzoncie nie jednego roku, lecz pięciu, siedmiu ostatnich lat, wskaźniki nierówności, zagrożenia ubóstwem i zagrożenia deprywacją materialną w Polsce się zmniejszają.

Z tych wszystkich danych wynika, że to bieda i ubóstwo tworzą wyzwania dla polityki społecznej, a nie nierówności. Często bieda i nierówności wynikają ze zmian strukturalnych (demograficznych), których byśmy o to nie podejrzewali, na przykład naruszenia podstaw tradycyjnej rodziny i wzrostu liczby rodzin niepełnych – samotnych matek i samotnych ojców wychowujących dzieci. Natomiast twierdzenie, że z powodu nierówności społecznych mamy wielu ubogich ludzi, w związku z czym należy je zwalczać, najlepiej metodami podatkowymi, jest po prostu fałszywe. Istnieje bowiem sporo argumentów na rzecz tezy, że pewna doza dochodowych nierówności społecznych jest niezbędna dla rozwoju gospodarczego, który jest głównym narzędziem poprawy losu najuboższych.

Ludzie są różni

Zdaniem Jamesa Millera z kanadyjskiego Ludwig von Mises Institute idea równości wszystkich ludzi pod względem fizycznym, mentalnym czy bezpieczeństwa materialnego jest w gruncie rzeczy antyhumanistyczna. Każda osoba bowiem różni się od innych pod wieloma względami. Jedni mają talenty sportowe, inni ducha przedsiębiorczości, jeszcze inni urodę. Poza tym możliwość osiągania wyższego dochodu dzięki indywidualnemu wysiłkowi sprawia, że kapitalizm, rynek i wolne społeczeństwo funkcjonują. „Nierówności dochodowe nie są dobre czy złe – są częścią istniejącego porządku – pisze Miller. – Sztuczne wyrównywanie dochodów to rabunek majątku tych, którzy go potrafili stworzyć”.

Tylko prawdziwy wolny rynek może podnosić dochody ludzi. W gospodarce przytłoczonej ciężką łapą rządu rynki są zaburzone, a korzyści z nich osiągają ludzie znajdujący się blisko władzy i kreowanego przez rząd papierowego pieniądza, bankierzy inwestycyjni i spekulanci.

Z kolei David Azerrad i Rea Hederman z konserwatywnej Heritage Foundation zwracają uwagę, że jest całkiem rozsądne, by w dobrze funkcjonującym społeczeństwie w jakimś stopniu „niedouprzywilejowani” (underprivileged) mieli pewne dodatkowe szanse, na przykład w postaci zajęć dodatkowych w szkołach, dzięki którym dzieci z ubogich rodzin mogą ujawnić swoje talenty. Podobnie sensowne są stypendia i pożyczki dla uzdolnionych studentów, którzy bez nich nigdy nie zostaliby studentami, podobnie jak lokalnie rozwijane programy podnoszenia kwalifikacji dla bezrobotnych itd.

Ale gdzie jest granica tej pomocy? Otóż zdaniem konserwatystów nie każdy problem społeczny wymaga interwencji rządu. Wiele z nich powinno rozwiązywać społeczeństwo obywatelskie, jego organizacje i instytucje, znacznie efektywniejsze i sprawniejsze niż odlegli biurokraci rządowi; tak zresztą często się dzieje. Poza tym jeśli już rząd ma się angażować w tego typu działania, powinny to czynić szczeble lokalne, jak najbliżej tych, których szanse chcemy poprawić.

Psychologiczne zachęty

Warto też pamiętać – piszą autorzy z Heritage Foundation – że nie wszyscy aspirują do sukcesów materialnych i finansowych. Nie każdy chce być bankierem inwestycyjnym, chirurgiem czy wziętym prawnikiem, choć to gwarancja sukcesu materialnego. I wreszcie – części z tych, którzy chcą, się nie uda: bo nigdy naprawdę nie próbowali lub starali się zbyt słabo, bo źle obliczyli swoje szanse i ułożyli nietrafne plany, wreszcie, bo popadli w nałogi czy też… po prostu nie mieli szczęścia. Pomoc dla nich powinna polegać na stworzeniu zachęt, także psychologicznych, by spróbowali znowu. Jednak żeby one działały, potrzebna jest – obok wolnego rynku – kultura pracy i kultura polegania na swoich siłach. Takie były fundamenty American Dream i takie są też fundamenty Polskiego Snu.

Autor jest publicystą, był redaktorem naczelnym „Rzeczpospolitej” i „Business Week”

 

Coraz częściej słychać o nierównościach w Polsce. We Wrocławiu w październiku ub.r. odbył się nawet „Festiwal równości”, a jego pomysłodawca, socjolog profesor Piotr Żuk, mówił tak: „Wskaźnik dysproporcji ekonomicznych jest w naszym kraju jednym z najwyższych w Europie. Można wręcz powiedzieć, że kształtuje się on nie na poziomie europejskim, ale na poziomie krajów Trzeciego Świata”. Z kolei inny socjolog, profesor Jacek Raciborski, dodaje: „W krótkim czasie przebiliśmy kraje, gdzie nierówności reprodukują się od stuleci. U nas nierówności nawarstwiły się w ciągu pokolenia”. Dwóch profesorów, cztery zdania i same bardzo wątpliwe tezy.

Pozostało jeszcze 91% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Po spotkaniu z Zełenskim w Rzymie. Donald Trump wini teraz Putina
Opinie polityczno - społeczne
Hobby horsing na 1000-lecie koronacji Chrobrego. Państwo konia na patyku
felietony
Życzenia na dzień powszedni
Opinie polityczno - społeczne
Światowe Dni Młodzieży były plastrem na tęsknotę za Janem Pawłem II
Opinie polityczno - społeczne
Co nam mówi Wielkanoc 2025? Przyszłość bez wojen jest możliwa