Czekając na eksplozję

Ewa Kopacz jako premier ?i Grzegorz Schetyna jako minister spraw zagranicznych ?– to wygląda prawie jak celowy sabotaż polskiej dyplomacji ?– pisze Marek Magierowski.

Publikacja: 22.09.2014 02:00

Czekając na eksplozję

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek JD Jerzy Dudek

W historii stosunków międzynarodowych przewinęło się już sporo najróżniejszych doktryn, najczęściej określanych nazwiskami ich twórców: Jamesa Monroe'a, Harry'ego Trumana, Leonida Breżniewa czy George'a W. Busha. Mieliśmy politykę odstraszania, politykę powstrzymywania, mieliśmy też appeasement.

Spłoszona sarenka

Nikt jeszcze jednak nie wpadł na to, by doktryny dzielić na żeńskie i męskie. Aż do 19 września 2014 roku, gdy premier Rzeczypospolitej Polskiej Ewa Kopacz ogłosiła wszem wobec, iż będzie kierowała polityką zagraniczną swojego rządu „jak kobieta". Pytana o dostarczanie uzbrojenia Ukrainie i walkę z islamskim terroryzmem stwierdziła, iż powinniśmy się zachowywać tak, jak „rozsądna polska kobieta", dla której najważniejszy jest „dom i dzieci". Jej komentarz na temat wyników referendum w Szkocji także można by uznać za wyraz troski „dobrej gospodyni", według której zawsze jest lepiej „łączyć niż dzielić".

Muszę przyznać, że nigdy jeszcze nie słyszałem szefa rządu jakiegokolwiek kraju, który na ważne pytania dziennikarzy dotyczące spraw międzynarodowych odpowiadał z taką gracją i w tak wzruszający sposób. Byłoby to nawet urocze, gdyby nie napawało mnie przerażeniem.

Słowa Ewy Kopacz wzbudziły zdumienie ekspertów i publicystów. Także ambasadorzy państw UE i NATO musieli mieć nie lada ból głowy: jaką depeszę wysłać do Berlina, Paryża czy Waszyngtonu, jak ująć w kilku akapitach sens jej deklaracji? Czy Ewa Kopacz opowiada się za wysyłaniem broni Ukrainie, czy też nie? Czy w walce z islamskim ekstremizmem Polska będzie stała z boku, czy jednak można liczyć na jakąś formę wsparcia ze strony Warszawy?

Być może Ewie Kopacz wydawało się, że wypowiedzenie kilku okrągłych zdań, całkowicie wyzbytych treści, będzie właśnie eleganckie i dyplomatyczne. Niestety, stało się dokładnie odwrotnie. Kopacz była wyjątkowo „niedyplomatyczna" – nie dlatego jednak, że powiedziała coś zdrożnego. Pani premier najwyraźniej nie rozumie, że gdy ktoś na tym szczeblu władzy opowiada o stosunkach Polski z Ukrainą czy o światowym terroryzmie, musi być precyzyjny. Tutaj każde zdanie ma ogromną wagę, dużo większą niż w przypadku wypowiedzi dyrektora departamentu w MSZ, zwykłego posła, a nawet marszałka Sejmu.

Tymczasem Ewa Kopacz poczęstowała wszystkich serią dziwacznych, niespójnych metafor. Co ciekawe, pytania, jakie jej zadano, nie były specjalnie skomplikowane, a poza tym nietrudno je było przewidzieć. Wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby Ewa Kopacz miała ocenić relacje polsko-ukraińskie w kontekście rocznicy ludobójstwa na Wołyniu. Albo powiedzieć coś o losie polskiej mniejszości na Białorusi. Albo o pisowni nazwisk Polaków mieszkających na Litwie. Albo o strefie wolnego handlu USA – Unia Europejska. Albo o wstąpieniu Polski do strefy euro.

Czy wówczas również perorowałaby o dzieciach, rodzinie, koszuli bliższej ciału i „łączeniu, a nie dzieleniu"?

Jeszcze tego samego dnia na stronie internetowej Russia Today pojawił się artykuł podsumowujący jej konferencję. Tytuł tekstu brzmiał: „Nowa premier Polski: »Nasz kraj, niczym rozsądna kobieta, nie powinien dostarczać broni Ukrainie«". Rosyjscy propagandziści z miejsca wykorzystali pokrętny wywód Ewy Kopacz, naginając go do swoich potrzeb. A dlaczego go nagięli? Bo mogli. Pani premier sama wystawiła się na strzał – tym razem nie jak „rozsądna kobieta", lecz jak zagubiona, spłoszona sarenka.

Równie prawdopodobna, choć nieco bardziej przygnębiająca, jest inna teoria: Ewa Kopacz po prostu nie wiedziała, o czym mówi. Zachowała się jak uczennica gimnazjum, która, przyciśnięta przez nauczyciela, zaczyna „pływać" – nie jest w stanie odpowiedzieć na konkretne pytanie, więc przykrywa swoją ignorancję strumieniem banałów. Szefowa rządu zasugerowała m.in., iż w sprawie dostaw broni na Ukrainę Polska postąpi tak, jak zdecydują wspólnie wszyscy nasi sojusznicy z „dużej, europejskiej rodziny". Problem w tym, że akurat w tej dziedzinie państwa członkowskie Unii Europejskiej nie prowadzą wspólnej polityki i podejmują decyzje samodzielnie. Co więc ma na myśli Ewa Kopacz, mówiąc, iż „nie powinniśmy mówić głosem odrębnym od Unii", skoro Unia nie mówi jednym głosem? Równie dobrze mogłaby zaproponować, iż „będziemy mówić głosem całej galaktyki".

Banał, chaos, niekompetencja. Kto wie, może pani premier liczyła na to, że dziennikarze będą jej zadawać podobne pytania, którymi przez siedem lat „gnębili" Donalda Tuska: „Jak to jest być premierem?", „Jak udało się Pani tak szybko sformować rząd?", „Czy Jarosław Kaczyński stanowi zagrożenie dla demokracji?". Niestety, ktoś czegoś nie dopilnował, a dziennikarze nie stanęli na wysokości zadania.

Na debatę nad izolacjonizmem może sobie pozwolić Ameryka, ale nie Polska

W centrum wioski

Wreszcie trzeba wziąć pod uwagę i taką teorię, wedle której słowa Kopacz mają jednak jakiś sens i wyznaczają nowy azymut w polskiej polityce zagranicznej. Bartosz Węglarczyk kilka dni temu napisał z przekąsem, iż była to „idealna wykładnia izolacjonizmu". Ale na debatę na temat izolacjonizmu mogą sobie pozwolić Amerykanie, dla których konflikty w Wietnamie, Iraku czy Afganistanie były rzeczywiście wojnami „odległymi" – zarówno pod względem geograficznym, jak i ideologicznym. Kilku ostatnich prezydentów USA miało ogromny problem, by wytłumaczyć wyborcom, jakie są tak naprawdę cele zamorskich interwencji.

Polakom nie trzeba wyjaśniać, gdzie leży Ukraina, o co toczy się wojna w Donbasie i kim jest Władimir Putin. Zdecydowana większość zdaje sobie sprawę z tego, że celem Kremla jest nie tylko ubezwłasnowolnienie Ukrainy, lecz także osłabienie Zachodu. Nasza chata nie leży z kraja, Szanowna Pani Premier. Wręcz przeciwnie – stoi w samym centrum wioski i nie jesteśmy w stanie tego zmienić.

Kiedy Ewa Kopacz mówiła o „człowieku, który pokazuje się na ulicy i trzyma w ręku pistolet", przypomniało mi się kilka amerykańskich westernów z taką oto sceną: do miasteczka wpada szajka bandziorów, a kamera pokazuje, jak zlęknieni mieszkańcy zatrzaskują drzwi, zamykają okiennice, a kierownik miejscowej poczty podnosi ręce w geście kapitulacji. Na placu boju pozostaje wtedy jeden odważny, nieugięty śmiałek, który stawia czoła rzezimieszkom. A teraz najgorsza wiadomość dla pani Kopacz: w westernach czasami zdarza się, że tym śmiałkiem jest kobieta.

Odpowiedzialność ?za państwo?

Można by na wszystkie te gafy machnąć ręką i uznać, że to „pierwsze koty za płoty", że Kopacz ma jeszcze czas, żeby się nauczyć i że należy jej dać 100 dni spokoju. Wszak Donald Tusk, gdy zostawał premierem, też nie miał pojęcia o polityce zagranicznej. Tak jak Kazimierz Marcinkiewicz czy Jarosław Kaczyński.

Pani premier można sporo wybaczyć, tym bardziej że sama dość szybko uświadomiła sobie, jak bardzo pobłądziła („Była załamana, totalnie załamana" – wyjawił niechcący Tusk). Nie sposób jednak wybaczyć jej jednego: że mianując na stanowiska szefa dyplomacji Grzegorza Schetynę, wykorzystała Ministerstwo Spraw Zagranicznych w wewnątrzpartyjnych gierkach. I to w sytuacji, gdy 1000 kilometrów od Warszawy toczy się wojna, a Polska prowadzi właśnie kluczowe rozmowy na temat wzmocnienia naszego bezpieczeństwa w ramach NATO.

Niektórzy publicyści próbują niezdarnie tłumaczyć ten krok: „Nominacja Grzegorza Schetyny na szefa MSZ nie u wszystkich budzi entuzjazm" – martwi się Jarosław Kurski z „Gazety Wyborczej". I dodaje: „Ma utrzymać jedność partii rządzącej i w tym sensie to decyzja w duchu odpowiedzialności za państwo".

Schetyna jako szef polskiej dyplomacji to „wyraz odpowiedzialności za państwo"? Potraktowanie Ministerstwa Spraw Zagranicznych jako łupu we frakcyjnych podchodach to „odpowiedzialność za państwo"? Podążając za tą logiką, powinniśmy uznać, że Jarosław Kaczyński, zapraszając w 2006 r. do współrządzenia Andrzeja Leppera, także kierował się „odpowiedzialnością za państwo", bo chciał mieć stabilną większość w Sejmie.

Nazywajmy rzeczy po imieniu: powierzenie Schetynie teki ministra spraw zagranicznych to skandal. Postawiono na człowieka, który męczył się na stanowisku przewodniczącego Komisji Spraw Zagranicznych Sejmu, który o polityce międzynarodowej ma mizerne pojęcie i który mówi tylko po polsku. Kandydaci na większość stanowisk w MSZ muszą znać dwa języki obce. Kandydaci do odbycia praktyki studenckiej w Ambasadzie RP w Belgradzie muszą znać płynnie angielski i dobrze mówić po serbsku.

Ale okazuje się, że szef MSZ, który za chwilę będzie się spotykał z Frankiem-Walterem Steinmeierem, Laurentem Fabiusem, Pawłem Klimkinem, a może nawet z Johnem Kerrym i Siergiejem Ławrowem, angielskiego znać nie musi. Obawiam się, że biegłe posługiwanie się słowami „basket", „ball" i „Champions League" może nie wystarczyć, żeby sklecić mądrą wypowiedź np. o przyszłej strategii Zachodu wobec Rosji.

I zupełnie nie uspokajają mnie prognozy, iż sprawami dotyczącymi bezpieczeństwa i relacji z naszymi sojusznikami zajmie się teraz w większej mierze Pałac Prezydencki, z wicepremierem Tomaszem Siemoniakiem jako „delegatem" Bronisława Komorowskiego w rządzie. Oczekuję raczej pogłębiania się chaosu kompetencyjnego, łącznie z powtórką sporu o „krzesło w Brukseli".

Już dziś brak koordynacji między różnymi ośrodkami władzy jest porażający. W tym samym momencie, gdy Polska domaga się zaostrzenia sankcji wobec Kremla, nasza pani ambasador w Moskwie udziela wywiadu agencji RIA Nowosti, w którym apeluje o wprowadzenie reżimu bezwizowego z Rosją. Z jednej strony staramy się wpływać na zmianę postawy Berlina wobec Ukrainy, a z drugiej doradca prezydenta Roman Kuźniar publikuje ostry tekst atakujący Niemcy. Tusk i Sikorski nieustannie mówią o konieczności wspierania Kijowa, ale na przyjęciu z okazji święta niepodległości w Ambasadzie Ukrainy w Warszawie nie pojawia się żaden przedstawiciel rządu.

A teraz dorzućmy jeszcze do tego kociołka Ewę Kopacz oraz Grzegorza Schetynę. Pozostaje nam się modlić, żeby eksplozja nastąpiła jak najpóźniej. Bo nastąpi na pewno.

Autor jest publicystą „Tygodnika Do Rzeczy"

W historii stosunków międzynarodowych przewinęło się już sporo najróżniejszych doktryn, najczęściej określanych nazwiskami ich twórców: Jamesa Monroe'a, Harry'ego Trumana, Leonida Breżniewa czy George'a W. Busha. Mieliśmy politykę odstraszania, politykę powstrzymywania, mieliśmy też appeasement.

Spłoszona sarenka

Pozostało 97% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Czas decyzji w partii Razem. Wybór nowych władz i wskazanie kandydata na prezydenta
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Kandydatem PiS w wyborach prezydenckich będzie Karol Nawrocki. Chyba, że jednak nie
Opinie polityczno - społeczne
Janusz Reiter: Putin zmienił sposób postępowania z Niemcami. Mają się bać Rosji
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Trzeba było uważać, czyli PKW odrzuca sprawozdanie PiS
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie polityczno - społeczne
Kozubal: 1000 dni wojny i nasza wola wsparcia