Czy Unii grozi rozpad i Polska powinna się już szykować na taką ewentualność? Czy rzeczywiście powinniśmy być przygotowani na najgorsze? Taką tezę postawił Jan Zielonka w swojej książce „Koniec Unii Europejskiej?", analizując wiele problemów, z którymi się UE aktualnie zmaga. A w „Rzeczpospolitej" z tezami Zielonki zgodził się Konrad Szymański w tekście pt. „Unia skazana na klęskę".
W jednym Szymański i Zielonka na pewno mają rację – dobrze nie jest. Do opisywanych przez nich kłopotów całkiem niedawno dołączyła Grecja. Ateny chcą odkręcić część reform i wymusić umorzenie długów. Mogą do tego rozłożyć jednolitą unijną politykę wobec Rosji. Ponadto, ośmieleni sukcesem greckiej Syrizy, do przejęcia władzy szykują się kolejni populistyczni liderzy z Frontu Narodowego we Francji i Podemosu w Hiszpanii.
Ten niekorzystny rozwój sytuacji w najbardziej dotkniętych przez kryzys państwach członkowskich Unii nie jest wynikiem rozszerzenia UE na Wschód czy zbyt daleko idącej integracji. Wręcz przeciwnie. Jest on m.in. skutkiem integracji połowicznej i braku wystarczającej solidarności wewnątrz Unii. Np. przyjęty z niezwykłym trudem budżet unijny na lata 2014–2020, który mógł być narzędziem do walki z kryzysem, jest mniejszy od poprzedniego – pomimo że Unia liczy teraz więcej członków.
Bez nowego planu Marshalla
Coraz częściej mamy do czynienia z inicjatywami, które zmierzają do renacjonalizacji polityk państw członkowskich niż do federalizacji Unii. Pojawiają się pomysły ograniczenia swobodnego przepływu pracowników, wprowadzenia kontroli granicznych, a nawet prawa weta dla parlamentów krajowych. Opór, na jaki trafia zamiar stworzenia unii energetycznej, jest wręcz niebywały. Gdyby taka kontestacja wystąpiła po II wojnie światowej, to zapewne niemożliwe byłoby powołanie Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali. Unia bardziej się oddala od koncepcji Roberta Schumana i Jeana Monneta, niż do niej zbliża.
Problem nie jest wyłącznie wewnątrzunijny. Gdy ponad 25 lat temu upadała żelazna kurtyna, zwycięski Zachód nie miał dokładnego planu, jak powinny wyglądać Europa i świat po obaleniu komunizmu. Nie było nowego planu Marshalla czy nowych instytucji, które zespalałyby Wschód z Zachodem. W tej sytuacji państwa regionu Europy Środkowej i Wschodniej zdecydowały się dołączyć do istniejących struktur Zachodu.
Układ trzeszczy w szwach
Sami wychodziliśmy z potwornej postkomunistycznej zapaści. Robiliśmy to ogromnym kosztem utraty setek tysięcy miejsc pracy i spłaty zaciągniętych na Zachodzie przez komunistów kredytów. W dużo mniejszym stopniu przypominaliśmy wspieraną przez Zachód powojenną Republikę Federalną Niemiec, a w znacznie większym przytłoczoną reparacjami Republikę Weimarską. Ale dziesięć lat temu ten wielki wysiłek na rzecz modernizacji przyniósł nam konkretne efekty w postaci rozszerzenia Unii Europejskiej o Polskę i inne państwa Europy Środkowej i Wschodniej.
Jednak nie wszystkie państwa postkomunistyczne na wschodzie Europy postąpiły tak jak my lub mogły tak postąpić. Z różnych względów: nie otrzymały oferty dołączenia do zachodnich instytucji, były za słabe, żeby się o taką ofertę ubiegać, historycznie nie miały silnych związków z Zachodem lub po prostu zabrakło im szczęścia do dobrych przywódców. Powodów było mnóstwo, ale to, co się teraz dzieje pomiędzy Rosją a Ukrainą, a wcześniej pomiędzy Rosją a Gruzją, to, co ma miejsce w Naddniestrzu czy w Mołdawii, też w jakimś stopniu jest wynikiem tego, że wciąż nie udało nam się wystarczająco połączyć Wschodu z Zachodem.