Niemieccy socjaldemokraci zacierają ręce. Zaledwie wskazali Martina Schulza jako swojego kandydata na urząd kanclerza, a już ich książę tronu, jeszcze do niedawna przewodniczący Parlamentu Europejskiego, nie tylko zrównał się w sondażach z kanclerz Angelą Merkel, ale nawet zaczyna ją wyprzedzać. Jego partia, od wielu lat utykająca na obie nogi, zaczyna je prostować. Zachwyt nad Schulzem sprawia, że SPD wyrastają skrzydła, pławi się w oparach entuzjazmu i chwali tysiącami nowych członków. Głównie młodych. Sondaże wskazują, że socjaldemokraci mogą również liczyć na niemałą grupę dotychczas niegłosujących i – co wcale nie jest zaskakujące – także na wielu potencjalnych zwolenników skrajnie prawicowej Alternative für Deutschland (AfD). Pospolite ruszenie? Marcin Schulz Odnowiciel?
Grudniowy zamach terrorystyczny w Berlinie, a także liczne wcześniejsze zamachy sprawiły, że głównym tematem kampanii wyborczej w Niemczech będzie wewnętrzne bezpieczeństwo i ochrona obywateli. A więc problem, który w istotnej części jest skutkiem masowego, niekontrolowanego napływu migrantów. Ten temat nie jest mocną stroną socjaldemokratów. W ocenie wyborców to domena konserwatystów. Jednakże rezygnacja z kandydowania dotychczasowego przewodniczącego SPD – wicekanclerza Sigmara Gabriela, a także nominacja Schulza pozwoliły ich partii szybko zmienić akcenty wyborczej kampanii i – przynajmniej w tej chwili – narzucić jej nowy styl. O narodowym bezpieczeństwie SPD milczy, dostrzegła natomiast zwykłego człowieka z ulicy, jego potrzeby i społeczne nierówności. Głosi potrzebę naprawy wszystkiego, co zepsuła CDU, z którą notabene jest w koalicji rządowej. Teraz nowym hasłem partii jest walka o społeczną sprawiedliwość. Jest to przy tym „nowość", która w tradycji niemieckiej socjaldemokracji liczy sobie grubo ponad sto pięćdziesiąt lat. Martin Schulz wymyślił więc proch, obierając za hasło wyborcze: „Czas na więcej sprawiedliwości. Czas na Martina Schulza".
Schulz obieca więcej
Prawdziwy Europejczyk, który nie był uwikłany w berlińskie spory i kłótnie, chce odegrać rolę Mesjasza. Odwiedza zakłady pracy, szpitale, wyciąga rękę do potrzebujących i obiecuje większe wynagrodzenia, sprawiedliwszy podział dóbr, więcej socjalnej osłony. Zapowiada też korektę programu Agenda 2010 autorstwa kanclerza Gerharda Schrödera z roku 2003 (także socjaldemokraty), która zreformowała niemiecki rynek pracy i system socjalny. Jest ona zresztą jednym ze źródeł obecnego sukcesu Niemiec.
Mimo że sam Schulz jest produktem brukselskiego establishmentu, obarczanego winą za wiele niepowodzeń, umiejętnie się od niego dystansuje – tam gdzie trzeba, krytykuje, tam gdzie należy, broni. Zna Europę, więc dla wyborców jest gwarantem, że jako kanclerz będzie wiedział nie tylko, jak Europę ratować, ale i jak z Brukselą rozmawiać. A poza tym, jest w tych niełatwych czasach tzw. swoim chłopem, jednym z nas. A dla znudzonych polityczną stałością malkontentów – nową twarzą w przeciąganiu wyborczej liny. A to zawsze działa. Zwłaszcza że w przeciwieństwie do kanclerz Merkel może obiecywać na wiecach i spotkaniach co chce, jak chce i komu chce.
Jeszcze kilka miesięcy temu SPD niebezpiecznie zbliżała się do granicy 20 proc. poparcia. Jej notowania szybko spadały a trend był tak stały, że CDU przezornie rozglądała się już za nowym, przyszłym koalicjantem. Do współrządzenia szykowali się Zieloni. Teraz, gdy SPD przekroczyła poziom 30 proc. i nadal zyskuje głosy, komentatorzy wciąż kręcą głowami, ponieważ sama partia od czasu nominacji Schulza nie zmieniła się ani na jotę. Nadal dławią ją strukturalne problemy, programowa miałkość, utrata wiarygodności i jej polityczna bezalternatywność – znużenie SPD było i jest tłumaczone faktem, że właściwie niczym nie różni się od CDU, że zużyła się w koalicyjnym rządzie i jest partią władzy, a nie idei. I naraz SPD wietrzy szansę. To bezapelacyjnie efekt Schulza, który wprawdzie nie mówi nic nowego, ale potwierdza, że nadaje się do roli Odnowiciela.